25 kwietnia 2024

Medevac! Najpierw ratujemy rodaka!

„Wybuchła mina, zginął żołnierz koalicji, dwóch rannych”, „rakieta trafiła w wioskę, są zabici”, „atak na konwój…” – w mediach przez kilkanaście ostatnich lat przewijały się informacje z frontu afgańskiego. Zadaję sobie pytanie, kto ratował, gdy na głowę leciały pociski? Kto łatał porozrywane ciała? Kto tamował rozległe krwotoki?

17-foto Tomasz Sanak 18-foto Tomasz Sanak

Foto: Tomasz Sanak, Janusz Walendzik, Marcin Wojtkowski

Afganistan, 4 tys. km stąd w linii prostej, upał, bieda, ludzie żyjący w zupełnie innej kulturze. Tam, przez 12 lat (marzec 2002 – grudzień 2014) Polski Kontyngent Wojskowy uczestniczył w operacji stabilizacyjnej ISAF – Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa, by walczyć z Talibami.

Pytam w środowisku medycznym, czy znają kogoś, kto tam był, ratował. Udaje mi się zdobyć kilka cennych telefonów. Umawiam się na rozmowy.

Cel: Ghazni

Jaką rolę medycy odegrali w czasie tej wojny? Pytam ppłk. Janusza Walendzika, który był w Afganistanie na dwóch zmianach (ósmej i dwunastej, jedna zmiana trwa pół roku), za pierwszym razem jako zastępca szefa służby zdrowia PKW, a na kolejnej czasowo pełnił funkcję jej szefa, a potem zastępcy.

– Na początku misję zabezpieczali przede wszystkim Amerykanie. Dopiero z czasem Dowództwo Operacyjne zaczęło formować rozleglejsze struktury, aż w sierpniu 2010 r. powstał w bazie w Ghazni polski szpital polowy – tłumaczy. Nie od razu działał na pełnych obrotach, bo brakowało lekarzy.

Droga do Ghazni nie jest prosta. Najpierw lądowanie w Bagram, gdzie na przybyszy czeka kilka dni szkoleń i aklimatyzacji. Potem już śmigłowcem do celu, ale to przecież nie podróż odstrasza przed wyjazdem. Nie jadą, bo się boją?

– Raczej kalkulują, na misji nie ma dużych zarobków, a dodatkowo gdy lekarz ma w kraju rodzinę i całe dotychczasowe zawodowe życie, to woli z atrakcji wojennych zrezygnować – uważa ppłk prof. Waldemar Machała, anestezjolog, który pracował w Ghazni od maja 2012 r. na kilku zmianach.

W końcu udaje się skompletować załogę. Anestezjolog, chirurdzy, ortopeda, pielęgniarki, ratownicy, laboranci, a nawet stomatolog, technik radiologii i farmaceuta. Braki w kadrze uzupełniono ukraińskimi medykami.

– Szpital wyposażono w świetny sprzęt, którego próżno szukać na polskich SOR-ach. Mogliśmy zacząć samodzielną pracę. Wcześniej w bazie w Ghazni działał tylko szpital amerykański – wyjaśnia ppłk dr n. med. Robert Brzozowski, specjalista chirurgii ogólnej, który zaliczył w sumie pięć zmian (w latach 2010-2014).

Rozmawiamy przez Skype’a. W pewnej chwili ktoś wchodzi do gabinetu i przerywa naszą rozmowę. To żołnierz, który na misji został zraniony odłamkiem granatnika. Także po powrocie do kraju poszkodowani w Afganistanie szukają u niego pomocy. Musimy zrobić przerwę.

Bogu, co boskie

W lato 45 st. C w cieniu, w zimie za to 30 st. C na minusie. Na bazę co jakiś czas spadają rakiety wystrzeliwane przez Talibów.

– Incoming! Incoming! Gdy słychać taki komunikat, a syreny alarmowe wyją, to znaczy, że trwa ostrzał. Nigdy nie wiemy, gdzie walnie, to wiadomo dopiero po fakcie. Nie wolno uciekać. Procedura nakazuje, by paść na ziemię i czekać. Potrzeba żelaznych nerwów i silnej woli, by nie biec do schronu. Można to zrobić dopiero wtedy, gdy alarm ucichnie. Najgorzej, kiedy syreny zaczynają wyć w czasie operacji, no… ale nie ma kompromisów, trzeba położyć się na podłogę i czekać. Nawet, gdy z pacjentem jest źle. Taki los. Czasem trzeba oddać Bogu, co boskie… – opowiada spokojnym, rzeczowym tonem prof. Machała.

20-foto Tomasz Sanak 27-foto Marcin Wojtkowski

24-foto Marcin Wojtkowski 20-foto Marcin Wojtkowski

To chyba jednak, tak po ludzku, trudna decyzja? – Na szczęście nie miałem takiej sytuacji, żeby pacjent umarł przez incoming. To jednak wojna i procedury są jak rozkazy – trzeba wypełnić. Kiedy zginę, nikomu już nie pomogę – tłumaczy.

Ppłk Marcin Wojtkowski, ortopeda, traumatolog, miał mniej szczęścia. Na siódmej zmianie, a jego pierwszej, takiego systemu powiadomień o nadchodzącym zagrożeniu jeszcze nie było. Spał, kiedy zaatakowano bazę.

– Dzień wcześniej było dużo pracy, miałem w sumie ponad 20 rannych, w tym jedną interwencję w nocy. Nad ranem do mojego campu wpadła rakieta i wybuchła. Było kilka osób poszkodowanych, w tym ja. Musiałem być operowany i wrócić do Polski na dalsze leczenie – opowiada. Kiedy wyzdrowiał, wrócił na afgańskie szlaki jeszcze dwa razy.

Z kolei pod koniec sierpnia 2013 r. Talibowie wtargnęli do bazy obładowani ładunkami wybuchowymi, alarm niewiele by zmienił. – Byłem wtedy na dyżurze. Kilka osób zostało rannych – wspomina anestezjolog Machała.

Talibów też ratowaliście? – W niektórych przypadkach, choć nie wtedy, naszym nieprzyjaciołom też pomagaliśmy. To trochę przerażające doświadczenie, bo oni traktują cię jak niewiernego, który przerwał im drogę do zbawienia – wyjaśnia mi, a ja pytam dalej.

– A gdyby w tym samym czasie przywieziono rannego Polaka? – Jeśli byłby ciężej lub tak samo ranny jak Talib, to najpierw ratowalibyśmy rodaka. Dla mnie to oczywiste, w końcu jesteśmy na wojnie – odpowiada bez zawahania.

Regulamin każe chodzić po bazie w mundurze z naładowaną bronią przy sobie, a kiedy stopień zagrożenia jest wyższy, to w kamizelce kuloodpornej i hełmie, i nie zdejmować nawet w trakcie wykonywania operacji. Przy pasie zawsze musi być krótkofalówka – w końcu w każdym momencie może zacząć się alarm ewakuacji medycznej, czyli Medevac, który oznacza, że zaraz przywiozą rannych. To realia wojenne.

Obok tego wręcz luksusowe warunki do życia: mieszka się w klimatyzowanych kontenerach i bungalowach, jest dobrze wyposażona stołówka (jak ktoś lubi amerykański styl odżywiania się), prysznice, boiska do siatkówki i kosza, siłownia, klub żołnierski, gdzie każdy miał dzienny limit rozmów telefonicznych z bliskimi w kraju i dostęp do internetu, a nawet kościół i tzw. Złote Tarasy, gdzie można wypić kawę czy odwiedzić afgańskie sklepiki.

A codzienne życie? Bieganie czy co kto woli, prysznic, śniadanie, odprawa, praca, czas wolny, a po zmroku najważniejsze, żeby mieć ze sobą latarkę, bo w bazie ze względów bezpieczeństwa jest całkowite zaciemnienie.

Za bramą

Pierwszym ogniwem łańcucha przeżycia na polu walki są ratownicy – to oni zabezpieczają praktycznie każdy patrol i konwój, przez co ich praca jest szczególnie ryzykowna. Udzielają niezbędnej pomocy medycznej, a potem przekazują informację o zdarzeniu do centrum operacji taktycznych (TOC) i czekają na śmigłowce, które zabiorą rannych. W Ghazni były takie dwa, należały do Amerykanów.

– Jedziemy i czekamy, aż coś się wydarzy. A gdy się wydarzy, to znowu czekamy, aż źródło zagrożenia zostanie zneutralizowane. Do tego czasu ranny żołnierz wie, że musi radzić sobie sam, według procedury „self-aid”. Dopiero, gdy środowisko taktyczne staje się „bezpieczne”, podejmujemy medyczne czynności ratunkowe. Te interwencje są silnie stresogenne, bo pomagamy osobom, z którymi codziennie spędzamy po kilkanaście godzin w patrolach. Często jesteśmy tak ze sobą zżyci, że traktujemy się jak bracia. Aż tu nagle ktoś traci nogę i trzeba zachować zimną krew… – opowiada Tomasz Sanak, ratownik medyczny, uczestnik pierwszej, szóstej i dziewiątej zmiany.

21-foto Marcin Wojtkowski 22-foto Marcin Wojtkowski

25-foto Marcin Wojtkowski 26-foto Marcin Wojtkowski

Obowiązują ich inne standardy postępowania niż podczas służby w czasie pokoju w Polsce. Działają według Tactical Combat Casualty Care (TCCC), czyli procedur opracowanych przez Amerykanów, dostosowanych do specyfiki obrażeń bojowych.

– W Polsce u pacjentów urazowych najpierw zabezpieczamy szyjny odcinek kręgosłupa, potem sprawdzamy drożność dróg oddechowych. Na wojnie w pierwszej kolejności szukamy masywnych krwotoków z kończyn i tamujemy je. Dlaczego? Amerykanie swoje procedury medyczne opierają na podstawie tzw. trauma registry, z którego wynika, że urazy kręgosłupa to promilowe sytuacje urazów wojennych – wyjaśnia Tomasz Sanak.

Także wyposażenie ratownika w kraju i Afganistanie bardzo się różni. W plecaku Tomka Sanaka i innych ratowników pracujących podczas afgańskiej misji był zestaw leków i produktów medycznych, o których mogliby tylko pomarzyć w realiach polskiego systemu ratownictwa medycznego, między innymi środki hemostatyczne, różne rodzaje produktów do chirurgicznego udrożniania dróg oddechowych, leki w ampułkostrzykawkach etc.

Po ustabilizowaniu rannego ratownik wysyła meldunek do TOC i mówi, co i gdzie się stało, ilu jest rannych, w jakim są stanie. TOC powiadamia Centrum Koordynacji Ruchu Pacjentów (PECC), które podejmuje decyzję o wysłaniu śmigłowca ratowniczego, który przetransportuje rannego do najbliższego szpitala polowego, takiego jak np. polska jednostka w Ghazni.

Jeśli potrzebna jest dalsza, bardziej specjalistyczna interwencja, ranny leci do szpitala amerykańskiego w Bagram, po stabilizacji jest ewakuowany do szpitala NATO w Landstuhl w Niemczech, a niekiedy wraca do własnego kraju. Istotą tego systemu jest ewakuacja na koleje poziomy, tak aby luzować łóżka szpitalne w rejonie operacji.

Tylko nie fosfor i dzieci

Polski szpital miał ratować przede wszystkim polskich i koalicyjnych żołnierzy. Kiedy były wolne moce przerobowe, ratował też afgańskich cywilów, którzy ucierpieli w związku z działaniami wojennymi. Ich było najwięcej.

– Serce szpitala to tzw. trauma room. Stosunkowo nieduże pomieszczenie, gdzie muszą zmieścić się cztery stanowiska, tzw. trauma bed, obsługiwane przez kilkuosobowe zespoły urazowe – wyjaśnia podpułkownik Walendzik.

Nieraz wszystkie były zajęte, a lżej ranni czekali lub udzielano im pomocy w ambulatorium, korytarzach i poczekalni. Miejsca jest mało, więc nie ma zbędnych ruchów i zapytań. – Lekarz jest głową, a pozostałe osoby to jego kończyny. Musimy działać jak roboty – opowiada doktor Marcin Wojtkowski, uczestnik siódmej, dziesiątej i czternastej zmiany. Prawa ręka się wkłuwa, lewa pobiera krew, USG FAST, mobilne RTG, koniecznie recorder… i tak dalej.

11-foto Janusz Walendzik 12-foto Janusz Walendzik

16-foto Janusz Walendzik 13-foto Janusz Walendzik

– Płynna praca personelu medycznego Polskiego Szpitala w Ghazni możliwa była wyłącznie dzięki poświęceniu całego zespołu, zaczynając od kierowców, ratowników, którzy najbardziej narażali własną skórę i wykonywali gros działań ratujących życie, poprzez pielęgniarki i techników wspieranych przez laborantów, a kończąc na lekarzach. To zgranie zespołu dawało poczucie bezpieczeństwa w sytuacjach skrajnych. To nasz zespół! – podkreśla ppłk Janusz Walendzik.

Ranni na wojnie to dość specyficzna grupa pacjentów. Wielu obrażeń nie spotyka się w czasie pokoju. Czy to duże wyzwanie dla lekarza i obciążenie psychiki?

– Na co dzień ratujemy osoby poszkodowane w wypadkach komunikacyjnych, więc trudno nas czymś zaskoczyć. Wśród ofiar wojennych najtrudniej ratować obrażenia spowodowane rakietami nafaszerowanymi fosforem. To paskudztwo płonie, dopóki nie wypali każdej żywej tkanki. Jest niebezpieczne dla każdego, kto się z nim zetknie – ocenia Waldemar Machała.

Najwięcej pracy jest od maja do listopada. Wtedy intensyfikują się działania bojowe, bo pogoda sprzyja. Największe wezwanie?

– Trudno powiedzieć. Mieliśmy kiedyś piętnastu rannych w jednym czasie, więc było naprawdę gorąco. To byli afgańscy weselnicy, którzy wjechali na minę. Żołnierze mniej wzruszają, bo to ludzie, którzy są świadomi zagrożenia, wiedzą, czym ryzykują. Najbardziej zapadły mi w pamięć dzieci. Kiedy ojcu w ciągu kilku sekund ginie syn, a trzech jest ciężko rannych, bo weszły na minę przy wypasaniu kozy, to trudno zrozumieć ten świat. To były dla mnie chyba najsmutniejsze obrazy wojny – mówi prof. Machała.

W jego wspomnieniach przewijają się różne postacie, na przykład kilkuletnia dziewczynka z postrzałem w brzuch albo poparzone dzieci. I to nie przez wybuchy. W Afganistanie ojcowie czasami każą nawet kilkulatki poprzez zanurzenie nogi czy ręki we wrzącej wodzie.

Polskie podwórko

Front to nie jest spokojne miejsce pracy. Postrzały, rany szarpane, oparzenia, obrażenia wielonarządowe, krwotoki zewnętrzne i wewnętrzne, odma opłucnowa z nadciśnieniem. Wszystko ma swoje algorytmy postępowania, często różniące się od tych stosowanych w medycynie cywilnej.

Od swoich rozmówców słyszę, że pacjent po wypadku komunikacyjnym z wielonarządowymi obrażeniami ma w Polsce mniejsze szanse na przeżycie niż żołnierz z podobnymi obrażeniami w Afganistanie.

8-Foto Janusz Walendzik 10-foto Janusz Walendzik

14-foto Janusz Walendzik 15-foto Janusz Walendzik

– W kraju brakuje dobrego zaopatrzenia w krew, odpowiednich urządzeń ratujących życie i wiedzy. Nikt nie mówi, że system medycyny ratunkowej może być lepszy, a może. Pokazują to doświadczenia, jakie nabyliśmy w Afganistanie. Dużo się nauczyliśmy od Amerykanów. Tam korzystanie z urządzeń do szybkiego toczenia krwi czy stosowanie opasek uciskowych to normalność – mówi mi doktor Robert Brzozowski.

– Raz przetoczyliśmy pacjentowi 35 jednostek krwi pełnej bez powikłań. W bardzo prosty sposób można komuś uratować życie, trzeba tylko chcieć. Niestety w Polsce zbyt często się nie chce – dodaje z kolei prof. Machała.

Trudny powrót

Prawie każdemu, kto służył na misji w zespole medycznym, udało się wrócić. Powrót, tak jak i przyjazd, jest dość uciążliwy. Przesiadki, międzylądowania, godziny, a nawet dni oczekiwania na transport. Czasem szybciej, czasem wolniej, raz w pasażerskim boeingu, innym razem na pokładzie transportowca. Nie wszystko da się przewidzieć i zaplanować.

Po wylądowaniu dostają trzy tygodnie urlopu (ci w czynnej służbie wojskowej), potem wracają do pracy. Jak trudno jest wejść w tryb normalnego życia? – Najtrudniej jest się wyciszyć. Po powrocie człowiek ma bardzo wyostrzone zmysły. Wszystko słychać jakby wyraźniej, z głowy jeszcze nie zeszło napięcie, tam żyliśmy przecież w ciągłym stresie przed ostrzałami.

I ta cisza w nocy. W Ghazni było non stop głośno przez śmigłowce, w których ze względów bezpieczeństwa nigdy się nie wyłączało silników. To jednak mija i powoli przyzwyczajamy się do życia bez wojny w tle – słyszę od jednego z lekarzy.

Gotowi

Większość lekarzy nie poprzestaje na jednym wyjeździe. Zazwyczaj zaliczają po kilka zmian i cały czas tęsknią za tamtą pracą.

– Po takich doświadczeniach mogę powiedzieć tylko jedno: pojechałbym na każdą wojnę. Tęsknię za tym, co było w Afganistanie. Każdy, kto tam był, powie to samo – deklaruje z pełnym przekonaniem prof. Machała. Rzeczywiście, każdy, z kim rozmawiałam, potwierdza słowa profesora. – Dla mnie pierwsza zmiana była dla przygody, kolejna, bo tęskniłem, a trzecia, bo się chyba uzależniłem od tej pracy – mówi ratownik Sanak.

A co ze strachem? – Tylko głupi się nie boi, ale tam mogłem się naprawdę realizować – słyszę właściwie od każdego swojego rozmówcy. Co powoduje, że tak nostalgicznie wspominają tamten czas?

– Tam się ludziom chce pracować. Kiedy przywożą rannego, to wszystkie ręce na pokład. Wszyscy życzliwi, pomocni, można rzec, prawdziwi kumple. Chciałbym, żeby tak było w Polsce, aby pacjent był ważny, traktowano go jak kogoś bliskiego. Przecież jutro to ja mogę potrzebować pomocy – podkreśla prof. Machała.

– Może to dlatego, że w naszym kraju po dyżurze wracamy do domu, w Afganistanie to niemożliwe. Tutaj od rana do nocy przebywamy wśród tych samych ludzi, nie da się oddzielić życia zawodowego od prywatnego. To tworzy specyficzny klimat. Poza tym to trochę inna medycyna. Może utytłana w brudy wojenne, ale dzięki temu wybielona i bezinteresowna – myśli głośno Janusz Walendzik.

Lidia Sulikowska

Według oficjalnych danych Ministerstwa Obrony Narodowej poszkodowanych* w działaniach bojowych PKW Afganistan zostało 869 żołnierzy i pracowników wojska, z czego 361 rannych**.

* Poszkodowany – wymagający interwencji medycznej poniżej 7 dni.

** Ranny – wymagający interwencji medycznej powyżej 7 dni.

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 8-9/2015