29 marca 2024

Bądź dobrym lekarzem i człowiekiem

Pamiętam, jak kiedyś przez sześć godzin wszywałem kuchcikowi palec, który obciął sobie tasakiem. Teraz przeszczepiają dwie dłonie… Medycyna zrobiła nieprawdopodobny postęp.  Z prof. Jerzym Woy-Wojciechowskim, wieloletnim prezesem Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, rozmawiają Ryszard Golański i Jarosław Wanecki.

Foto: Patrycja Woy

Dlaczego wybrałeś zawód lekarza?

Mój ojciec był stomatologiem w Inowrocławiu, potem Niemcy przerzucili go do miasteczka Kleczew. Kiedy tata szedł do kościoła, nie zakładał kapelusza, bo co chwilę musiałby go zdejmować, tyle osób mu się kłaniało, tylu osobom pomagał. Był niezwykłym człowiekiem.

Miałem 12 lat, kiedy wyszedłem z domu. Po skończeniu podstawówki pojechałem do Włocławka. To były lata 1946-49. Zacząłem naukę w prywatnym gimnazjum ks. Jana Długosza. Na frontonie widniał napis „Vita sine litteris mors est” – Życie bez nauki jest śmiercią.

Po zamknięciu gimnazjum przeniosłem się do Liceum Ziemi Kujawskiej, gdzie uzyskałem świadectwo dojrzałości. Równolegle uczęszczałem do szkoły muzycznej. Wyobrażałem sobie, że będę wielkim pianistą jak Artur Rubinstein albo dyrygentem jak Leopold Stokowski. Ostatecznie poszedłem na medycynę, ale z muzyki nigdy nie zrezygnowałem.

Na medycynę nie przyjęto mnie od razu, z powodu złego pochodzenia. Dostałem się po 3 miesiącach. Nie dostałem się również na muzykologię. Zacząłem lekcje prywatne u prof. Macieja Zaleskiego. Ojciec zawsze powtarzał: „Jurku, nie musisz być wybitnym specjalistą, naukowcem – bądź dobrym człowiekiem i zostań dobrym lekarzem”. Wszystkiego, jeśli chodzi o oddanie innym ludziom, nauczyłem się od niego.

Na ile ta zasada sprawdziła się w życiu?

Na 100 proc. Nie jestem wybitnym lekarzem, ale wiem, jak bardzo wielu ludziom pomogłem, wielokrotnie doświadczając po latach życzliwości swoich pacjentów.

A dlaczego specjalizacja z ortopedii i medycyny nuklearnej?

Trochę przez przypadek. Kiedy zacząłem robić specjalizację u prof. Jana Nielubowicza z chirurgii, powołano mnie do wojska. Musiałem odbyć dwa lata obowiązkowej służby. Ponieważ myślałem, że w wojsku są sami zdrowi ludzie, na komisji poborowej zadeklarowałem, że jestem specjalistą od gruźlicy.

Dostałem przydział do Kościeliska. Było cudownie. Zjeżdżałem z Salamandry aż do Krupówek. Zostawiałem narty w pobliskim sklepiku i szedłem do dra Edwina Paryskiego, znakomitego bakteriologa. U niego zacząłem się uczyć analityki lekarskiej.

Kiedy po dwóch latach wyszedłem z wojska, moje miejsce specjalizacyjne było już zajęte. Przypomniałem sobie wtedy, że prof. Adam Gruca dał mi z egzaminu celujący. Ortopedia nigdy nie była moją ulubioną dziedziną medycyny, jako specjalizacja brutalna, ale kiedy znalazłem się na bruku, poszedłem do niego.

Przyjął mnie do pracy, ale etat miałem w Instytucie Gruźlicy. Przez wiele lat pracowałem u prof. Jana Nielubowicza, u którego zacząłem robić doktorat. Byłem „siódmym hakowym” przy jednej z pierwszych transplantacji nerek.

Przez wiele godzin asystowałem też przy operacjach u prof. Grucy. Moim szefem był niedawno zmarły prof. Stefan Malawski, który rugał mnie niemal za wszystko, nawet za spóźnienia, choć byłem punktualny. Potem nawiązała się między nami przyjaźń i cenił mnie do końca życia. Dał mi dobrą szkołę.

W tamtych czasach pełniło się wielogodzinne dyżury bez anestezjologa. Sam robiłem „kapankę eterową”, a trzeba było zoperować wszystkich połamańców. Nigdy godzina zakończenia dyżuru nie wyznaczała końca pracy. Było bardzo ciężko.

Pewnego dnia, po ostrym dyżurze, źle się poczułem. Zbadał mnie wybitny internista prof. Tadeusz Orłowski i orzekł, że to może być zawał. Położono mnie do szpitala. Miałem wtedy 33 lata. Na szczęście to nie było nic groźnego.

Wróciłeś do pracy przy stole operacyjnym?

Już nie. Byłem w trakcie robienia doktoratu z ortopedii i izotopów promieniotwórczych w zakładzie, którym kierował prof. Jan Doroszewski. Zaproponował mi etat w pracowni radioizotopów, w Zakładzie Radiologii, gdzie szefem był prof. Witold Zawadowski, guru w tej dziedzinie. Zgodziłem się.

Swój doktorat „Właściwości osteotropowe promieniotwórczego chromu” obroniłem z wyróżnieniem. Jednocześnie jako piąty w kraju uzyskałem specjalizację II stopnia z medycyny nuklearnej. Zacząłem wykonywać badania promieniotwórczym strontem, ale tylko u pacjentów, u których było podejrzenie nowotworu.

Kiedy na kongresie w Monako dowiedziałem się, że Australijczycy wprowadzili do badań kości krótko życiowy technet-99m, poprosiłem pracującą w Instytucie Jądrowym w Świerku doc. Iwonę Licińską, by wraz z zespołem stworzyła polifosforany do znakowania technetem.

I tak jako pierwszy w Polsce zacząłem badać kości izotopami. Za te osiągnięcia otrzymałem w Nowym Jorku Nagrodę Fundacji im. Alfreda Jurzykowskiego.

Gdzie prowadzone były pierwsze badania?

W Zakładzie Medycyny Izotopów przy ul. Chałubińskiego 5. Pracownie izotopowe znajdowały się w podziemiach. Miałem klatki ze szczurami, które służyły do badań, zoperowałem ich z 800. Tam nocowałem, tam właściwie mieszkałem przez dwa, a może nawet trzy lata.

Nasza pracownia była jedyną w Polsce. Mój kolega Albert N., który skończył Politechnikę Warszawską i jednocześnie Akademię Medyczną, sam zbudował pierwszy w Polsce scyntygraf. Miał wielkość 5 na 3 metry. Ogromny, ale działał. Wykonywaliśmy nim badania.

Dopiero później został kupiony mniejszy, profesjonalny scyntygraf do badania tarczycy, nerek, kości. Po latach spotkałem Alberta w USA. „Teraz pracuję w ośrodku rakietowym NASA” – oświadczył. Amerykanie się na nim poznali.

Jak bardzo zmieniła się medycyna?

Niedawno widziałem w telewizji chłopczyka, któremu przeszczepiono dwie dłonie. Pamiętam, jak kiedyś przez sześć godzin wszywałem kuchcikowi palec, który obciął sobie tasakiem. Udało się. Nie miał czucia, ale miał chwyt. To, że udało się ten palec uratować, było dla mnie ogromnym osiągnięciem. Teraz przeszczepiają dwie dłonie…

Medycyna zrobiła nieprawdopodobny postęp. Powstają zupełnie nowe dziedziny nauk medycznych. W latach 90. wprowadzono w Polsce chirurgię laparoskopową. Pamiętam to jak dzisiaj. Pewnego dnia przyszedł do mnie Zbigniew Niemczycki i zapytał, czy nie moglibyśmy, jak na Zachodzie, robić operacji przez dziurkę od klucza.

Ofiarował mi na ten cel 20 tys. dolarów. Taki miał kaprys. Podjąłem się tego wyzwania. Przygotowywaliśmy wielogodzinny pokaz szkoleniowy. Trzeba było uruchomić panel satelitarny. Państwowa telewizja powiedziała, że nie namierzy tak małego satelity. Pomogło nam dwóch studentów politechniki.

Pokaz prowadził prof. Witold Rudowski, chirurg, wówczas dyrektor Instytutu Hematologii. Wzięło w nim udział 300 chirurgów. Na żywo oglądaliśmy operację przeprowadzaną w Indianapolis, Paryżu, Sydney. To był rok 1991, a u nas pierwsze operacje laparoskopowe zaczęto robić rok później.

Skąd pomysł, by studiować medycynę i muzykologię?

Jako chłopiec chciałem być sprzedawcą lodów, potem marzyłem o byciu strażakiem. Kiedy miałem 10-12 lat zapragnąłem zostać lekarzem okrętowym. Myślałem: będę pływał, podróżował, w portach grał na fortepianie albo dyrygował, a na statku będę leczył. Podróż, muzyka i medycyna – to była moja wymarzona droga życiowa.

A jak było z PTL-em? Po 7 kadencjach, czyli 28 latach kończysz prezesowanie…

Jak mówił Cromwell, z szacunku należy pewien etap skończyć. Moje miejsce w PTL, gdzie w sumie pełniłem funkcje kierownicze 45 lat, powinien zająć teraz ktoś młodszy. Po latach honorowej pracy w PTL, w tym 7 kadencjach w Zarządzie Głównym, 10 latach prezesowania Towarzystwu Warszawskiemu, a wcześniej 10 latach pełnienia funkcji wiceprezesa Zarządu Głównego przyszedł czas, by udać się na zasłużone „stypendium ZUS”.

PTL to wiele lat historii, również twojego życia…

Pierwsze towarzystwo lekarskie powstało w Wilnie w 1805 r. z inicjatywy Jędrzeja Śniadeckiego. W połowie XIX w. utworzono polskie towarzystwa lekarskie na Kresach, m.in. na Wołyniu, Mołodecznie, Słonimie, Mohylewie, Krakowie, Lwowie, a w 1820 r. powstało Towarzystwo Lekarskie Warszawskie, które nieprzerwanie działa.

W 1950 r. władza postanowiła rozprawić się z tym burżuazyjnym klanem i rok później rozwiązano izby i wszystkie towarzystwa lekarskie. Prof. Tadeusz Koszarowski, wówczas jeszcze docent, z prof. Józefem Towpikiem i dr. Ireną Pronaszko-Rzepecką poszli do władz, by zapytać, czy tych zamkniętych towarzystw nie można reaktywować i uczynić oddziałami Polskiego Towarzystwa Lekarskiego.

Władza zgodziła się, myśląc, że będzie miała centralną kontrolę nad ich działalnością. Powstało wówczas 49 oddziałów – tyle, ile było województw. Jednak Towarzystwo nigdy nie dało się podporządkować władzy. Kiedy zaproponowano nam, żebyśmy zapisali się do PRON-u, kategorycznie odmówiłem.

Kilka razy próbowano nas rozwiązywać. Były różne naciski, jak to w peerelu. W 1987 r. mieliśmy 38 tys. członków, a w Polsce było wtedy 70 tys. lekarzy, więc co drugi należał do PTL-u. W ciągu kilku dni zapraszałem kolejno, na spotkania z prezydium ZG PTL do Klubu Lekarza wszystkich posłów lekarzy.

Wtedy właśnie omawialiśmy 22. projekt poselski reaktywacji izb. Poprzednich 21, które przygotował mec. Witold Preiss, zostało odrzuconych przez izbę sejmową. Projekt 22. przeszedł dzięki posłom lekarzom jako projekt poselski.

Na ile reaktywacja izb zmieniła działalność Polskiego Towarzystwa Lekarskiego?

Podejmując działania zmierzające do reaktywacji samorządu, mieliśmy świadomość, że stracimy część członków naszego Towarzystwa. Wiceminister zdrowia w tamtym czasie, Leszek Kryst, mówił, że Wojciechowski piłuje gałąź, na której siedzi PTL. Zdawałem sobie z tego sprawę, jednak uważałem, że interesy wyższe, jak istnienie samorządu lekarskiego, są ważniejsze niż liczba członków PTL-u.

Gdy zostałem prezesem, postanowiłem uaktywnić 200 kół PTL i oddziały terenowe. W ciągu 4 lat mojej pierwszej kadencji odwiedziłem wszystkie 49 oddziałów regionalnych PTL. Obiecałem też, że nawiążę żywy kontakt z polonią medyczną.

Pojechałem do Częstochowy, gdzie koledze Marianowi Marchewce powierzyłem organizowanie zjazdu krajowego PTL, a kolega Mieczysław Wyględowski tworzył zjazd międzynarodowy – I Światowy Kongres Polonii Medycznej. Wzięło w nim udział bardzo wiele osób, w tym aż 1200 lekarzy przybyłych po raz pierwszy ze Wschodu. Pamiętam do dziś, jak śpiewano przy ognisku „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…”.

Największe sukcesy?

Niewątpliwie największym sukcesem było to, że PTL przyczyniło się do reaktywacji izb lekarskich. Druga rzecz, z której jestem dumny, to stworzenie Domu Lekarza Seniora. W 1970 r. dr Kazimierz Fritz przyniósł teczkę i powiedział: „Tutaj jest milion złotych [przed denominacją – przyp. red.]. To jest pierwsza, mała cegiełka. Zbudujcie dom dla starych, samotnych lekarzy”.

Zacząłem odwiedzać domy spokojnej starości w całej Polsce, a także za granicą, nawet w Stanach Zjednoczonych. Chciałem, by nie było to miejsce, w którym oczekuje się na niechybny koniec. Zaproponowałem, by działał tam hotel dla co najmniej 10 osób, żeby mogli przyjeżdżać czynni zawodowo lekarze, np. na konferencje, i mieli kontakt z mieszkającymi tam seniorami.

Dodatkowo zaproponowałem, żeby pensjonariusze, którzy mają specjalizacje z dziedzin niezabiegowych, mogli chociaż przez godzinę dziennie pracować. Oni byli chętni pomagać nawet za darmo. Chciałem też, żeby mogli dyżurować w nocy przy telefonach. Pierwszy projekt ośrodka wykonał dla nas prof. Stanisław Bieńkuński, dziekan wydziału architektury Politechniki Warszawskiej.

Dostałem działkę o powierzchni 2 ha niedaleko instytutu Kardiologii w Aninie, w dawnej posiadłości Branickich. Jednak kiedy przyszła wolność, znalazł się spadkobierca z prawem do działki w samym środku placu. Chciał ją sprzedać za bardzo duże pieniądze. Musiałem znaleźć nową lokalizację.

Wtedy nastał czas zmian – rok 1989. Ministrem zdrowia został Marian Miśkiewicz. Umówiłem się z nim na spotkanie i powiedziałem, że jest taki dom Zasłużonego Działacza Partyjnego, w którym są bardzo wiekowi pensjonariusze, mają po 90 lat i pewnie niedługo budynek będzie pusty.

Poprosiłem, żeby miejsce to przeznaczył na dom dla starych lekarzy. Bronił się, że nie może, bo obiekt ten należy do PZPR. Przekonywałem, że sztandar już wyprowadzony, że nie ma żadnej partii. Zostawił mnie bez odpowiedzi. Po tygodniu, na dzień przed moimi imieninami, zadzwonił telefon.

Minister oświadczył, że mam zgłosić się jutro po symboliczne klucze do domu. To był najpiękniejszy prezent imieninowy, jaki dostałem. I tak Dom Lekarza Seniora im. dra Kazimierza Fritza zaczął działać przy Wołoskiej 135. Obecnie przebywa w nim około 120 pensjonariuszy.

A największy sukces lekarza i człowieka?

Moim największym sukcesem jest ratowanie pacjentów, którym czasami inni nie dawali szans. Pamiętam chłopca, któremu ocaliłem nogę, młodą pacjentkę, która miała chrzęstniaka i 12-letniej córeczce mówiła: „naucz się gotować tę potrawę, bo tatuś ją lubi, a jak mamusia odejdzie…”.

To było straszne. Dzięki podawaniu siarki promieniotwórczej przedłużyłem jej życie o rok, może dwa… Prywatnie ogromnym spełnieniem jest dla mnie moja rodzina. Mimo że poświęcałem swoim córkom tak mało czasu, wyrosły na wspaniałe, wrażliwe osoby. Teraz wspierają moje działania.

Mam satysfakcję, że dużo rzeczy udało się zrealizować. Jednak nie wszystkie. Chciałem np. pływać na desce, ale bez powodzenia. Udało mi się odpłynąć, ale już wrócić nie potrafiłem. Ściągnęła mnie straż przybrzeżna. Nie znalazłem też czasu, żeby zrobić patent żeglarski, mam jedynie motorowodny.

Czy jest taka piosenka, którą kompozytor „Kormoranów” mógłby podsumować te wszystkie lata działalności społecznej?

To „Pieśń lekarzy”. Zanim napisaliśmy ją z żoną Alicją, taką piosenką była „Grunt, żebyśmy zdrowi byli”. Wykonywał ją zawsze Teatrzyk Piosenki Lekarzy. Muzyka była zawsze częścią mojego życia.

Byłem szczęśliwy, gdy usłyszałem jak Orkiestra z Chmielnej gra na Marszałkowskiej „Kormorany”. Osiągnąłem też największy nakład płytowy, jaki kiedykolwiek wcześniej był wydany, bo moja piosenka ukazała się w nakładzie pół miliona na małych krążkach, tzw. czwórkach. Dzięki niej kupiłem sobie swój pierwszy prawdziwy samochód – małego fiacika.

Angażując się tak intensywnie w działalność zawodową i społeczną, jak nie stracić rodziny?

To bardzo trudne. Na szczęście mam żonę, która podziela moją pasję. Mam dobrze wychowane i wspierające mnie dzieci. Kiedy wracałem do domu, jedna przynosiła mi kapcie, druga pled i mówiły: „Tatusiu, odpocznij”.

Wiem, że nie wszystkim się udaje. Ja miałem to szczęście. Jestem spełnionym społecznikiem, lekarzem i człowiekiem. Jestem człowiekiem szczęśliwym.

Tekst opracowała Marta Jakubiak

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 8-9/2015


Kilka dni temu w Sali Wielkiej Zamku Królewskiego w Warszawie odbyła się jubileuszowa gala Polskiego Towarzystwa Lekarskiego połączona z wręczeniem wielu odznaczeń i medali. Galeria zdjęć z tego wydarzenia do obejrzenia tutaj.