25 kwietnia 2024

Prof. Noszczyk: Chirurgia to moje życie

Z prof. Wojciechem Noszczykiem, chirurgiem, autorem książek z zakresu chirurgii i historii medycyny, oraz jego żoną Grażyną Staniszewską, aktorką, rozmawiają Ryszard Golański i Marta Jakubiak.

Foto: Marta Jakubiak

Podczas IX Międzynarodowej Konferencji Naukowo-Szkoleniowej Polskiego Towarzystwa Chirurgii Naczyniowej sesję „Mistrz i jego uczniowie” poświęcono Wojciechowi Noszczykowi. Czym dla pana profesora było to wydarzenie?

Olbrzymim zaskoczeniem i wielką radością. Tym większą, kiedy zobaczyłem, co przygotowali moi byli współpracownicy. Wiedziałem, że coś planują. W styczniu przyszedł do mnie prof. Piotr Szopiński i zapytał, czy zgodzę się na nagranie krótkiego wywiadu.

O to samo poproszono też moje dzieci i wnuki. Wtedy dowiedziałem się, że robią o mnie film, ale o samej konferencji nic mi nie powiedzieli. Dowiedziałem się o niej dopiero, gdy otrzymałem zaproszenie.

Dlaczego chirurgii poświęcił pan swoje życie?

Byłem nią przesiąknięty od najmłodszych lat. Mój ojciec był chirurgiem. Wychowywałem się w środowisku chirurgów. Całą okupację wokół mnie byli chirurdzy, koledzy mojego ojca. W czasie powstania warszawskiego jako ośmioletni chłopak stałem w piwnicy i patrzyłem jak zahipnotyzowany, gdy chirurdzy zaopatrywali rannych.

Ogromnie mi imponowali. Chciałem być taki jak oni. Nie wyobrażałem sobie innego życia. Chirurg był dla mnie królem medycyny, a chirurgia marzeniem i zaszczytem. Była najważniejsza.

Miał pan profesor zaledwie 4 lata, kiedy ojciec poszedł na wojnę i nigdy nie wrócił. Jakie piętno odcisnął na panu Katyń? Był pan tam kiedyś?

Byłem raz. Pojechałem z delegacją kancelarii premiera Buzka. To było olbrzymie przeżycie. Wśród tysięcy innych odnalazłem tabliczkę z imieniem i nazwiskiem mojego ojca. Potem przez wiele dni śnił mi się Katyń. Nie mogę o tym myśleć. Nie mógłbym tam wrócić.

Moja mama nigdy nie odwiedziła tego miejsca, nie była w stanie. Jeszcze w 1945 r. wierzyła, że ojciec żyje, że wróci, choć nie dostała od niego żadnej kartki, żadnego znaku życia. Jak przez mgłę pamiętam, co się działo, kiedy Niemcy opublikowali listy katyńskie. To były dla nas straszne przeżycia.

Czy mama także była lekarzem?

Była bibliotekarką i niezwykle energiczną kobietą. Kiedy w 1939 r. ojca wezwano do wojska, uruchomiła jedną z jego dwóch lecznic. To była „Alfa” na rogu Poznańskiej i Al. Jerozolimskich. Działała przez całą okupację i pierwsze lata powojenne. Tej drugiej, na Nowym Świecie 21, nie pozwolono jej otworzyć.

Które wydarzenie z życia zawodowego utkwiło panu w pamięci najmocniej?

Operacja księdza prymasa Józefa Glempa. To było nieprawdopodobne przeżycie. Kiedy w styczniu 1990 r. kardynała przywieziono do Szpitala Bródnowskiego, okazało się, że musimy pilnie operować. Opinię tę podzielał internista prof. Jan Dzieniszewski, od lat czuwający nad zdrowiem prymasa. Wieczorem po operacji wystąpiły powikłania. Do szpitala przyjechali liczni księża, w tym członkowie Episkopatu, profesorowie chirurgii, ministrowie: zdrowia prof. Jacek Żochowski i spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak oraz prezydent Wojciech Jaruzelski.

Ten ostatni w sposób taktowny zaproponował, że jeśli wyrażę taką wolę, ściągnie do pomocy każdego chirurga. Odmówiłem, nie było czasu. W nocy operowaliśmy kolejny raz. Aż do zakończenia operacji wszyscy czekali w napięciu. Nazajutrz znów zjawił się generał Jaruzelski i zapytał, czy może odwiedzić prymasa. Przyjeżdżał tak codziennie. Po czterech dniach prymas zgodził się go przyjąć. Zanim jednak Jaruzelski wszedł do sali, stał przed drzwiami zamyślony jeszcze dłuższą chwilę. Również Czesław Kiszczak był żywo zainteresowany stanem zdrowia pacjenta. Przysłał do mnie list z podziękowaniem za opiekę nad prymasem.

Co uznałby pan za swój największy sukces, a co za największą porażkę?

Największy sukces to współpracownicy i stworzenie zespołu oraz rozwój ludzi go tworzących. Miałem możliwość wybierania wśród absolwentów Warszawskiej Akademii, zdolnych i inteligentnych, młodych mężczyzn. W ciągu czterech-siedmiu lat prawie wszystkich doktoryzowałem, siedmiu z nich zostało profesorami. Kilkunastu wyjechało za granicę, większość do krajów zachodnich, gdzie pracują nawet na kierowniczych stanowiskach w oddziałach chirurgicznych.

Sądzę, że gdybym potrzebował ich pomocy, na pewno by mi nie odmówili. Ja też im nie odmawiam. Czasami proszą mnie o konsultację, ale bardziej chyba po to, by mi sprawić przyjemność. Częściej doradzam im w sprawach administracyjnych i naukowych. Cieszę się z ich sukcesów. Wiem, że teraz spytają mnie państwo o kobiety?

Tak.

Początkowo byłem przeciwny zatrudnianiu kobiet w oddziałach chirurgicznych. Uważałem, że to dla nich zbyt ciężka praca. Później, obserwując przez wiele lat pracę mojej koleżanki dr Hanny Bielskiej, przekonałem się, że kobiety mogą być również świetnymi chirurgami i nie protestowałem, gdy moi współpracownicy proponowali zatrudnienie pracujących u nas wolontariuszek. Nigdy nie zawiodłem się na nich.

A największa porażka?

Naukowo powinienem osiągnąć więcej. Żałuję, że zaniechałem badań doświadczalnych, które przez lata prowadziłem w pracowni PAN.

A czy nie było tak, że swój własny rozwój naukowy poświęcił pan na rzecz nauczania innych?

Może rzeczywiście tak było. Kiedy w 1980 r. zostałem profesorem, całkowicie poświęciłem się dydaktyce. Każda praca doktorska czy habilitacyjna była jak moja własna. Pisałem bardzo dużo recenzji, zwłaszcza prac doktorskich i habilitacyjnych oraz opinii o osiągnięciach chirurgów ubiegających się o stanowisko lub tytuł profesora.

W tym czasie zacząłem pisać i redagować książkę „Zarys dziejów chirurgii polskiej” oraz podręcznik „Chirurgia”. Pisałem również wydany wiele lat później podręcznik „Repetytorium z chirurgii”. Z książki tej korzystają nie tylko studenci medycyny, ale również i lekarze specjalizujący się w chirurgii, robiąc „powtórkę” przed egzaminem, oraz studenci wydziałów pielęgniarstwa, nauki o zdrowiu i ratownictwa.

Czym kierował się pan w życiu?

Wierzyłem, że młodzieńcze marzenia się spełniają, tylko trzeba im pomóc. Ja miałem dwa. Pragnąłem zostać chirurgiem, dobrym chirurgiem. Jako młody chłopak wielokrotnie dla mnie zostać ordynatorem oddziału chirurgicznego. Drugim marzeniem było poślubić mądrą i ładną kobietę. Oba się spełniły. Miałem jeszcze trzecie, żeby dobrze grać w piłkę, ale zostałem tylko kibicem.

Nie obawiał się pan, że małżeństwo zapracowanego chirurga ze znaną i uwielbianą aktorką może się nie udać? Poślubił pan kobietę, w której kochały się miliony Polaków.

Poznaliśmy się, zanim Grażyna Staniszewska stała się „Danuśką z Krzyżaków”. Moja matka nie była zachwycona, kiedy powiedziałem jej, że mamy zamiar się pobrać. Później przekonała się do Grażyny. Jesteśmy małżeństwem już 55 lat. Przez te lata wiele osób pytało mnie, kiedy rozwód. Odpowiadałem: „mamy jeszcze czas”.

Grażyna Staniszewska: Moi koledzy aktorzy też nam wróżyli jak najgorzej.

Co trzeba robić albo czego nie wolno robić, by miłość przetrwała?

GS: Ważny jest wzajemny szacunek i zaufanie. Nie może być nudy. Jak w małżeństwie jest nudno, ono umiera. Zawsze trzeba mieć sobie coś do powiedzenia, najlepiej coś ważnego i ciekawego. Często niestety jest tak, że ludzie ze sobą nie rozmawiają, nie wiedzą, że to jest ważne.

Dopiero potem zaczynają dostrzegać, najczęściej kiedy jest już za późno. A my ciągle jeszcze rozmawiamy. Kładziemy się spać koło północy i długo nie zasypiamy, bo nie możemy skończyć rozmowy. Nie nudzimy się w swoim towarzystwie, nigdy się nie nudziliśmy, przynajmniej ja takiego momentu nie pamiętam.

WN: Zawsze coś ciekawego działo się i dzieje wokół nas.

GS: Okazało się, że nasze zawody pomagały nam być razem. Często przebywaliśmy wśród moich kolegów, którzy szybko polubili Wojtka. Z wieloma się zaprzyjaźnił. Wielu leczył. Ja bardzo cenię jego przyjaciół – lekarzy, zwłaszcza chirurgów. Podziwiam ich wiedzę, umiejętności i pracowitość. Lubię i szanuję ich żony. Z kilkoma się zaprzyjaźniłam.

Jak się państwo poznali?

WN: Po skończeniu studiów poszliśmy z kuzynem do kina na film „Krzyż Walecznych”. Wtedy na ekranie zobaczyłem Grażynę po raz pierwszy. Założyliśmy się, że umówię się z nią i wieczorem przyprowadzę do modnej kawiarni. Szukałem jej przez cały dzień. W końcu się udało. Była w kinie na premierze jakiegoś filmu, otoczona wianuszkiem wielbicieli. Podszedłem, przedstawiłem się i zapytałem, czy umówi się ze mną na kawę.

Dlaczego się pani zgodziła?

GS: Zgodziłam się dopiero po tygodniu rozmów telefonicznych. Był tak przystojny i interesujący, że nie mogłam odmówić.

Tęskni pan za pracą w szpitalu?

GS: Ma tak wypełnione życie pisaniem, że nie ma na to czasu. Nawet kiedyś poirytowana ciągłym siedzeniem Wojtka w papierach powiedziałam mu, że zamienia się w grafomana, ale kiedy przeczytałam to, co napisał, zmieniłam zdanie. On naprawdę świetnie pisze.

WN: Sądzę, że wciąż mógłbym operować, ale mam jednocześnie świadomość, że pacjent czułby się bezpieczniej pod opieką kogoś młodszego.

Stworzył pan trzytomowe „Dzieje medycyny w Polsce”. Jakby pan jednym zdaniem określił polską powojenną medycynę?

To była wielka pogoń za osiągnięciami medycyny światowej, przerywana przez władzę w okresie stalinizmu, po „polskim październiku” i w okresie stanu wojennego.

Jak zmieniała się chirurgia?

Zmieniły się zarówno metody rozpoznawania, jak i leczenia. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy studiowałem i zacząłem pracować, doświadczeni lekarze bezbłędnie rozpoznawali większość chorób na podstawie wywiadu i badania przedmiotowego, które potwierdzali podstawowymi badaniami krwi i moczu oraz skopią lub zdjęciami rentgenowskimi.

Obecnie bezpośredni kontakt z chorym jest ograniczony do krótkiej rozmowy i wypełnienia wielu formularzy, a o rozpoznaniu decydują badania obrazowe. W latach pięćdziesiątych w klinikach chirurgicznych wykonywano operacje z zakresu chirurgii jamy brzusznej, klatki piersiowej, ortopedyczne i urologiczne. Obecnie mamy oddziały i kliniki specjalistyczne lub nawet superspecjalistyczne zajmujące się leczeniem tylko jednego narządu.

Polska chirurgia naczyniowa a chirurgia na zachodzie – jak jest teraz?

Chirurgia naczyniowa, zwłaszcza wewnątrznaczyniowa, należy do tych specjalizacji zabiegowych, które z powodzeniem nadążają za chirurgią światową. Świadczą o tym publikacje w prestiżowych pismach zachodnich oraz opinie specjalistów zagranicznych.

Chirurdzy polscy mają wiele doskonałych pomysłów, w tym kilka już zrealizowanych dotyczących nie tylko techniki operacyjnej, ale również projektowania nowych cewników, stentów i przyrządów ułatwiających operacje wewnątrznaczyniowe na tętnicach i żyłach. Szybki rozwój tej specjalizacji w Polsce stał się możliwy dzięki doskonałej współpracy chirurgów i radiologów interwencyjnych.

Czy postępy dotyczą również chirurgii w szpitalach powiatowych?

Oczywiście. Istotną przeszkodą jest jednak brak drogiej aparatury i sprzętu. Wysoko oceniam wiedzę i umiejętności chirurgów pracujących w tych szpitalach. Mimo że pracują ponad siły, często pełniąc nawet cztery dyżury tygodniowo, znajdują czas na zapoznawanie się z postępami medycyny. Skarżą się tylko na brak następców, młodych lekarzy pragnących poświęcić się chirurgii.

Co znaczy być dobrym lekarzem?

Dobry lekarz oprócz rozległej wiedzy i umiejętności powinien lubić i szanować ludzi oraz umieć z nimi rozmawiać. Trzeba dotrzeć do chorego i pokonać jego lęk przed chorobą, zwłaszcza przed operacją. A jeśli zdobędziemy jego zaufanie, należy starać się, by nie stracić go w miarę niepowodzeń mogących wystąpić w procesie leczenia. Chorego trzeba przygotować na różne ewentualności. Obecnie jest to szczególnie trudne, bo dla pacjenta lekarz przeciążony obowiązkami administracyjnymi ma za mało czasu. Tak być nie powinno.

GS: Pacjenci, którzy przychodzili do męża, po wizycie wychodzili szczęśliwi. Ale on im poświęcał dużo czasu, często ponad godzinę. Przed wyjściem zatrzymywali się jeszcze, by mi powiedzieć, że wierzą, że wszystko będzie dobrze, że będą zdrowi.

WN: To nie jest dobre porównanie, bo to były wizyty prywatne.

A jak było w szpitalu?

W młodości obserwując swoich nauczycieli, profesorów Józefa Dryjskiego i Henryka Rykowskiego, przekonałem się, że uśmiech, przyjazny gest i życzliwe słowo mają bardzo duży, korzystny wpływ na przebieg i wynik leczenia. Starałem się ich naśladować. Czasami wchodząc do sali, w której leżeli starsi mężczyźni, mówiłem „cześć chłopaki”, a oni uśmiechali się do mnie.

Kobiecie w wieku podeszłym ośmielałem się powiedzieć: „chyba zmieniła pani fryzurę, świetnie pani w tym uczesaniu” i widziałem, że sprawiam jej tym przyjemność. Czasami siadałem przy łóżku ciężko chorego i rozmawiając z nim, głaskałem go po ręku. Zachowania takie nie zawsze są akceptowane przez lekarzy, ale z własnego doświadczenia wiem, że mogą poprawić nastrój chorych.

Jakie ma pan profesor plany na przyszłość?

Chciałbym uaktualnić „Kompendium z chirurgii”. Niedawno też zapytano mnie o zgodę na wznowienie „Lekcji Anatomii. Czyli spotkania z chirurgią”, książki, w której czterdzieści znanych osób, m.in. Bronisław Geremek, Tadeusz Konwicki, Jan Nielubowicz, Andrzej Szczepkowski, opowiada o zetknięciu się z tą dziedziną medycyny. Przed laty sprzedawała się błyskawicznie.

Miałem napisać wstęp do nowego wydania, ale ostatecznie zrezygnowano z pomysłu, bo ankieta przeprowadzona na ulicach wykazała, że o współautorach tej książki już zapomniano. Kilka osób kojarzyło jeszcze tylko Wojciecha Młynarskiego, ale nikt z ankietowanych nie wiedział już nic o ks. Józefie Tischnerze.

GS: Jeśli media o nich nie mówią, to ich nie ma. Taka jest prawda.

Będzie czwarty tom „Dziejów medycyny w Polsce”, czyli medycyna polska po 1990 r.?

Tę część historii pozostawiam do opisania innym.