28 marca 2024

Pacjenci, o których zapomniał świat (foto)

Stoimy za stołem operacyjnym. Ja i trzech chirurgów. Przed nami leży pacjent. Mężczyzna w średnim wieku. Obie kończyny dolne spalone. Oparzenie czwartego stopnia z martwicą od kolan w dół. Na jego podudziach można by studiować anatomię.

Foto: archiwum prywatne

Kość piszczelowa, mięśnie, ścięgna – zupełnie odkryte na pozbawionych skóry kończynach. Nawet pod lekkim dotknięciem dłoni operatorów na powierzchnię wydobywa się żółto-zielonkawa, gęsta wydzielina. Wszystko się rusza. Niemalże rozpływa. Chwytam za stopę i unoszę do góry, aby kolega mógł oczyścić pole operacyjne przed zabiegiem.

Jeszcze przez dłuższą chwilę po zwolnieniu ucisku ropna masa pozostaje wzburzona przez wydobywające się spomiędzy głębszych warstw cząsteczki gazu. Pęcherzyki zepsutego powietrza przemieszczają się ku powierzchni, po czym niespiesznie pękają, uwalniając swoją zawartość. Odruchowo, na ile to możliwe, odsuwam twarz. Swąd utrudnia łapanie oddechu. Odnoszę wrażenie, że wypiera tlen z pomieszczenia.

Teoretycznie pod sufitem wisi klimatyzator, ale albo jest popsuty, albo nie działa wystarczająco sprawnie. Personel jest jednak przygotowany na takie sytuacje. Jedna z pielęgniarek maszeruje do magazynku. Za chwilę wraca, trzymając kolorową puszkę w dłoni. Zaczyna krążyć dookoła stołu, rozpylając lawendowy aromat wprost z odświeżacza do toalet. Zastanawiałabym się, jak to się ma do zasad antyseptyki, czy i na ile bezpieczne jest dla odsłoniętych tkanek pacjenta. Ale jestem zbyt skupiona na czerpaniu tych resztek tlenu, którymi jeszcze można karmić płuca. W dwuosobowych zespołach przystępujemy do amputacji obu podudzi jednocześnie. Jest ciasno. Sala operacyjna nie jest duża. Trzeba uważać, żeby się nie zbrudzić.

Nie jest to łatwe, zwłaszcza że jałowe serwety nie okrywają chorego w całości, a w pomieszczeniu jest tłoczno. Pielęgniarka z odświeżaczem w spreju nadal krąży dookoła, ale teraz jeszcze dołączyła kolejna osoba. Kobieta z czerwoną kropką na czole i mopem w rękach macha nam szczotą pomiędzy nogami i wyciera krew spływającą ze stołu. Tutaj liczy się czas. Kolejni pacjenci czekają w kolejce. I nie można sobie pozwolić na wielogodzinną zabawę i dłubanie w tkankach. Chirurdzy tną szybko. Jeden rozcina mięśnie, uważając, by nie uszkodzić większych naczyń. Z mniejszych posoka wypływa pulsującymi strumykami. Dopiero, kiedy operator przesunie się ze skalpelem dalej, asysta zajmuje się koagulowaniem tętniczek.

Jest tylko pewien szkopuł. Amputujemy oba podudzia jednocześnie, a dysponujemy tylko jedną diatermią. Pierwszy zawołał o nią kolega, więc ja muszę czekać, aż zwolni się narzędzie. Tymczasem operatorzy nie czekają. Tną. Krew w dużych ilościach spływa na ziemię i stopy w najzwyklejszych klapkach zupełnie pozbawione izolacji. Kiedy skończymy, trzeba będzie je wyszorować, chociaż… nie, ja swoje wyszoruję, nie ważne, jeśli innym zaschnięta krew nie przeszkadza. Wypadek, na skutek którego pacjent trafił do szpitala, miał miejsce przed trzema tygodniami. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie przyjechał do nas od razu. Tymczasem chirurdzy dziwią się, że nie jest to dla mnie jasne.

W wielu miejscach w Nepalu ludzie nie mają dostępu do opieki medycznej. A jeśli nawet, to w wiejskich placówkach lekarze często nie dysponują ani wystarczającymi umiejętnościami, ani sprzętem, by leczyć skomplikowane przypadki. Nierzadko chorzy próbują opatrywać rany samodzielnie. Mężczyzna był przekonany, że skoro nogi są na swoim miejscu, to przecież się zagoją i wkrótce odzyska możliwość ruchu. Na podróż do szpitala zdecydował się dopiero wtedy, kiedy martwe tkanki przegniły tak mocno, że ani on, ani rodzina, nie mogli już znieść odoru. Droga do stolicy zajęła mu około trzynastu godzin. Przyjechał najzwyklejszym, tłocznym i ciasnym, miejscowym autobusem…

Z każdym dniem pracy w Centrum Leczenia Rozszczepów Podniebienia i Oparzeń w Kirtipur pod Katmandu mierzę się z tutejszą rzeczywistością. Zaczynam się coraz mocniej przyzwyczajać, aż w końcu się w nią wtapiam. Przestaję zwracać uwagę na rzeczy, które wcześniej mroziły krew w żyłach lub wyciskały łzy z oczu. Jeszcze tylko czasem łapię się na tym, że mocniej zaciskam zęby. Zwłaszcza, jeśli chodzi o dzieci. Chociażby jedenastoletnią, radosną dziewczynkę, która wdrapywała się na stół operacyjny z szerokim uśmiechem i wzrokiem pełnym ufności.

Nie wiem, na ile rozumiała słowo „amputacja” i czy zdawała sobie sprawę, jak bardzo jej życie zmieni się, kiedy zostanie pozbawiona obu przedramion oparzonych prądem elektrycznym. Przed kilkoma dniami, niepilnowana przez rodziców wspięła się na dach domu i złapała obiema rączkami kabel. Pełni nadziei czekaliśmy, aż wytworzy się linia demarkacyjna. Niestety, zbyt wysoko by można było nie pozbawiać jej dłoni. Inny przypadek. Siedmiomiesięczne niemowlę. Płomień z ogniska zajął śpiochy, w które opatulono malucha do snu. Rodzice zbyt późno zauważyli, co się dzieje. Kończyn nie dało się już uratować. Dziewczynka nigdy nie będzie chodzić. Nie ma się co łudzić, że rodzinę stać będzie na protezy.

Będzie dobrze, jeśli będą w stanie pozwolić na zakup wózka inwalidzkiego. Widziałam dostatecznie wielu kalekich Nepalczyków, którzy czołgali się po chodnikach, by w ten sposób wydostać się na ulice i żebraniem walczyć o uniknięcie śmierci z głodu. Po siedmiu tygodniach, które spędziłam na wolontariacie w Nepalu, mogłabym przytaczać takich przypadków dziesiątki. Wystarczyłoby na książkę, którą zresztą piszę. Nikt tam nie dba o bezpieczeństwo. Nawet w stolicy głównym źródłem ciepła jest ogień. Życie toczy się wokół ogniska, które pozwala przygotować gorący posiłek, oświetla pomieszczenia i otula do snu. Miałam szczęście, że wynajmując pokój u nepalskiej rodziny, trafiłam na przynależącą do jednej z wyższych kast.

Chociaż pierwszego dnia bawiła mnie dziura w oknie, którą w ramach naprawy przysłonięto gazetą, pralka typu „Frania”, która po włączeniu zalewała wodą całą łazienkę, czy karaluchy wielkości pięści biegające nocą po tarasie. Z czasem zaczęło mi się wydawać, że to mieszkanie i tak jest luksusem. Choćby dlatego, że mieliśmy kuchenkę gazową i ciepłą wodę pod prysznicem bez elektrycznego pieca zawieszonego tuż obok. Tylko podczas tych dwóch miesięcy do szpitala trafiło trzech poszkodowanych w wyniku wybuchu podobnego ustrojstwa. Nepalscy lekarze nie byli zdziwieni. Sprowadza się te piece zza granicy, a potem eksploatuje i samodzielnie naprawia tak długo, jak długo da się nimi podgrzać wodę. Albo, dopóki nie wybuchną…

Takie przypadki to i tak marginalny problem. O wiele częściej trafiają do szpitala pacjenci z obrażeniami po kontakcie z liniami wysokiego napięcia. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, zważywszy na fakt, że powykrzywiane słupy energetyczne stoją przy chodnikach, a zwoje kabli wiją się między nimi, przeważnie na wyciągnięcie ręki przechodniów. Nikomu też nie przeszkadza, jeśli zwisają jeszcze niżej i trzeba pochylać się, by przechodząc pod nimi nie zahaczyć głową. Mam wrażenie, że w tym kraju trzeba być ciągle czujnym i mieć oczy z tyłu głowy. Kable są naprawdę wszędzie. Nietrudno na nie nadepnąć albo na nich przysiąść. Tacy pacjenci – z głębokimi oparzeniami na stopach czy pośladkach – również do nas trafiali.

Nikt nie podejmuje starań, by zatroszczyć się o bezpieczeństwo na ulicach. Religia nie ułatwia zadania. Każdego roku z początkiem maja nastaje czas festiwalu. Wtedy w całym państwie mieszkańcy świętują, pchając ulicami miast gigantyczne, drewniane wozy symbolizujące bogów. Zgodnie z tradycją muszą one sięgać wysokością dachów budynków. I nikomu nie przeszkadza, że przemieszczając te machiny, ściąga się wszystkie linie energetyczne stojące na drodze. Wprawdzie specjalnie na tę okoliczność odcina się dopływ prądu, ale w plątaninie kabli nietrudno się pomylić. W istocie, efekty zabawy widać kolejnego dnia na bloku operacyjnym.

Anna Kołodziejska
Lekarz stażysta