28 marca 2024

W milczeniu

Utwory dr. Bogdana Solnicy nagrodzone II nagrodą w konkursie „Przychodzi wena do lekarza” w kategorii „Proza non fiction”.

Meldowani na tej ziemi tymczasowo… (Agnieszka Osiecka)

Świat

Rozpoznanie było ponure, leczenie bliskie sadyzmowi, i w efekcie znalazłem się tutaj – w najlepszym miejscu dla ludzi w mojej sytuacji. Świetne warunki, profesjonalna opieka i żadnych szans. Mój świat skurczył się do kilkunastu metrów kwadratowych, komfortowych, nie powiem – ściany i podłoga w pastelowych barwach, wygodne łóżko projektowane chyba w NASA, pięćdziesięciocalowy telewizor, telefon, Wi-Fi.

Coś jakby wywczasy… Ten mój nowy świat zaludnia kilka osób istniejących tu dla mnie. Profesjonaliści w każdym calu – uprzejmi choć stanowczy, wiedzą, co się dzieje, spojrzawszy tylko na mnie. To wygodne, lubię profesjonalistów.

Z drugim światem, tym na zewnątrz mojej pastelowej enklawy, pożegnałem się. Po cichu, bez fanfar i błysków fleszy. Mało kogo to zresztą obchodziło. Najtrudniej było zatrzasnąć drzwi za wszystkim, co tam robiłem i czego dokonałem. Ale zatrzasnąłem. Definitywnie. Przed moim „urlopem” wykonałem wszystkie konieczne ruchy, dokonałem niezbędnych formalności.

Zostawiłem swoim ludziom samograj, świetnie działającą w tym interesie maszynę. Jeśli nic nie spieprzą, jeszcze długo będą w obiegu. Lubię tę myśl, jakoś z nią łatwiej. Czasem dzwonią, nie odbieram. Wiem, że nie mają żadnych realnych problemów. Są dobrzy, dają radę. Dzwonią, bo czują, że powinni, i to jest szczere, autentyczne. Nie odbieram, nie rozmawiam z nimi, tak mogę coś jeszcze dla nich zrobić.

Czuję się taki wyrwany z korzeniami, choć ten świat na zewnątrz nie daje o sobie zapomnieć. Jakoś nie umiem wyłączyć mojego olbrzymiego telewizora, więc wdzierają się wiadomości, komentarze, opowieści, sport, muzyka. Słucham, oglądam pracowicie budujących napięcie dziennikarzy, różnej proweniencji intelektualistów z Wiejskiej, filmy, koncerty, mecze Ligi Mistrzów i… nic, żadnych emocji, zainteresowania.

Są tylko przyswajane przez mózg informacje, absorbują, nie robiąc żadnego wrażenia i, jak się teraz mówi, pokrywają ten najważniejszy poniekąd dla mnie temat. O nim też nie warto myśleć. Czuję jednak jakąś tęsknotę, żal, że się nie irytuję, słuchając idiotyzmów i nie zachwycam się najpiękniejszym bramkami strzelanymi przez piłkarskie gwiazdy. To wszystko jest jakąś transmisją z kosmosu. Tamten świat nie istnieje, został ze mnie wyresekowany. Szkoda, że akurat on…

Słowa

Nie mówię. To nie był żaden zamiar, plan, tak jakoś wyszło. Najpierw przestałem odpowiadać na pytania typu „Jak się pan dzisiaj czuje?”. Jakby nie wiedzieli… Później przestałem mówić cokolwiek na swój temat. Słowa nie są mi potrzebne do kontaktu z ludnością mojego świata, potrafią inaczej się dowiedzieć, co u mnie słychać. W końcu zamilkłem zupełnie. Zrozumieli, uszanowali i chyba nawet im się spodobało.

Chyba nie chodziło mi o to, żeby mieć po prostu spokój. Słowa zwyczajnie przestały być potrzebne. Bo co dla mnie na tym cholernym kosmicznym łóżku znaczą praca, plan, konkurencja, giełda, pieniądze, zysk, strata, sukces, porażka czy też przyjaźń, czułość, miłość? Niewypełnione żadną materią, niezwiązane z ludźmi, wydarzeniami, z żadną rzeczywistością są zbędne. Razem z umiejętnością mowy zostały w usuniętym ze mnie. odległym, nieosiągalnym świecie. Narzecze miejscowej ludności zupełnie mnie nie interesuje.

Czas

Zawsze mi go brakowało, był bardzo cenny, ale liczył się tylko teraźniejszy i przyszły. Czas, który minął, nie miał już znaczenia, przecież nie można do niego wrócić. Nie rozpamiętywałem minionych wydarzeń, spraw, decyzji, nie szarpałem się z ich oceną, nawet nie próbowałem wyciągać wniosków. Było, minęło…

Inaczej z dniem dzisiejszym i jutrzejszym. Ten czas był pod ścisłą kontrolą, każda chwila zagospodarowana perfekcyjnie. W końcu jestem, kurwa, człowiekiem sukcesu, nieuleczalnym pracoholikiem egzekwującym to samo od wszystkich. Tyran wydzierający każdą naszą godzinę – biadolili moi ludzie, ale nie odchodzili. Wierzę, że zarządzanie czasem opanowali do perfekcji.

Teraz z czasem przede mną mam problem. Właściwie nie wiem, ile go jest, wyślizgnął mi się z rąk, wymknął spod kontroli. Skończyło się dokładne planowanie każdego nadchodzącego dnia, każdej godziny. Co ja mogę planować, po co właściwie ten czas mam? Mam w głowie listę książek, które zawsze chciałem przeczytać, filmów, jakie chciałem obejrzeć, gdy… będę miał czas.

Nic nie czytam i zupełnie obojętne mi jest, co pokazują we włączonym non stop telewizorze. Dlaczego? Nie wiem… Może z powodu wkurzającej myśli, że to ostatnia okazja. Taki bunt na małą skalę… Mój czas płynie gdzieś obok, nic nie planuję, na nic nie czekam. Nowy wariant chińskiej tortury wodnej – ruch wskazówek zegarka.

Problem mam też z czasem, który minął. I on wymknął się spod kontroli nieoglądającego się dotąd za siebie twardziela. Jakoś wracają ludzie, przeżycia, wydarzenia. To nie to, co podobno pojawia się w głowie skoczka, któremu nie otworzył się spadochron. Film w mojej głowie jest inny, nie umiem od niego uciec.

Nie wspominam tego, co miłe, piękne, nie próbuję przeżywać tego jeszcze raz. Coś każe mi przypominać sobie, analizować ostatnie miesiące, tygodnie i szukać błędów, które doprowadziły mnie tutaj. Mój niezawodny, analityczny umysł wykonał obrót o 180 stopni i rozkłada na czynniki pierwsze czas miniony.

Po co? Przecież drugiej szansy nie będzie, a dobrych rad w tej materii udzielać nie zamierzam. Jakiś pieprzony masochizm… Przyszłość znalazła się za moimi plecami. Podobno tak właśnie trzeba. Ale chyba inaczej.

Ból

Mój najnowszy znajomy, towarzyszy mi od niedawna, jest u mnie coraz częściej, jest go coraz więcej. Trudna kohabitacja… Próbowałem go ignorować, nie przerywałem toku swoich myśli, śledzenia tego, co się działo na ekranie mojego wielkiego telewizora. Działało do czasu, kiedy nie dało się już myśleć o niczym innym, kiedy przejmował całą świadomość. Sztuczki typu liczenie do stu czy powtarzanie tabliczki mnożenia też nic nie dawały.

Ktoś powiedział, że uszlachetnia. No, ja tego u siebie nie zauważyłem. Przeciwnie, on upadla, poniża. To nie tylko mimowolne oddawanie moczu, ale myśli, wrząca we mnie nienawiść do całego świata, jakiś miks żalu, rozpaczy i strachu, wypełniające jaźń błaganie o ulgę. No i łzy, których wcześniej nikt w moich oczach nie widział, a chłopaki przecież nie płaczą. To przecież, kurwa, nie jestem ja. I wreszcie całą rzeczywistością jest Jola i jej strzykawka, potem następna i kolejna…

Jola

Mieszkanka mojego pastelowego świata, Jola jest młoda, ładna i piekielnie zgrabna, co podkreśla jej kuse służbowe ubranko. Jola szanuje moje milczenie i niechęć do słów. Nie trajkocze, jak to często bywa, w stylu: „Dzień dobry! Jakie piękne słoneczko dzisiaj mamy. A jak się spało? A kupka wczoraj była? To świetnie, a jaka?”. Wiem jednak, że jakby na moim miejscu był ktoś lubiący takie idiotyzmy, Jola recytowałaby to perfekcyjnie.

Ta dziewczyna potrafi zrobić w moim świecie wiele dobrego, głównie jej oczy. To one przykuwają od razu uwagę, bardziej niż jej ładna buzia, fantastyczne nogi czy kształtne piersi. Jola patrzy na mnie z profesjonalną uwagą, widząc wszystko, ale bez wytrenowanej empatii, współczucia na eksport. Widzę w jej oczach coś osobistego, żal, brak zgody, jakiś bunt przeciw temu, jak jest. No, nie przewróciło mi się w głowie, ego mam właściwych rozmiarów.

Wiem, że ona tak patrzyła na wszystkich, którzy byli tu przede mną, i będzie tak patrzeć na wszystkich, którzy znajdą się tu później. Pomyślałem kiedyś, że mimo woli robię Joli krzywdę i na ten jeden, jedyny raz przerwałem milczenie. Powiedziałem: „Jolu nie rób tego. Nie trzeba, nie warto…”. Nawet po wyjściu z osłupienia nic nie powiedziała. Odpowiedziały jej oczy, rozbłysło w nich wszystko, co może być w człowieku najlepsze i potem łzy. Poprawiła mi poduszkę i wyszła. Kocham Jolę, nie tylko jej strzykawkę.

Ty

Jesteś. Przyszłaś, przyjechałaś, przyleciałaś, nieważne, jesteś, dotyk twojej dłoni poznałbym wszędzie, jak wtedy, w tokijskim metrze w porannym szczycie. Jest cicho, boję się otworzyć oczy, tak często mi się śnisz, ale przecież jesteś. Otwieram je i widzę twoją twarz tak blisko. Łzy w tak mi bliskich, kochanych oczach układają się w krótkie pytanie – dlaczego?

No dobrze, wiem, rozumiem… Właśnie miał nadejść nasz czas. Tak bardzo na to czekałaś. Ja też, choć nie umiałem się do tego przyznać. Tylko na nadejście tego czasu i wypełnienie go po prostu życiem ciągle nie miałem czasu właśnie. Nieustannie było coś ważnego, trudnego, nieprzekładalnego. Sukces kosztował. Normalni ludzie w sobotę jadą w góry, a niedzielny wieczór spędzają w teatrze lub w kinie, mawiałaś. Zacznijmy żyć, namawiałaś. No, ja żyłem…

Trzy telefony po kieszeniach i każdy dzień wypełniony do ostatniej minuty. Ciebie w tym życiu nie było, dlatego tak go nienawidziłaś. Nawet czas z tobą, te krótkie chwile, nie dawał wytchnienia. Nie umiałem się oderwać, odprężyć. Nie, to nie ty… Ty byłaś zawsze wspaniała. To ja. Dlatego był plan, bo ja inaczej nie potrafię – out of business z tobą. Plan bardzo prosty, piękny, tylko z godziną 0 był problem.

Jest cicho, milczymy, wszystko zostało już powiedziane wcześniej. Nasz plan, scenariusz, nie przewidział wszystkiego. Cholera, ksiądz Twardowski miał rację, również patrząc na to z drugiej strony. Co mogę ci powiedzieć? Przepraszam, przykro mi, chciałem dobrze, wiesz, że cię kocham?

Nie będę cię obrażał, ranił takimi dyrdymałami. To sytuacja, do której słowa nie dorosły. Nie wiem, ile czasu minęło. Patrzę w twoje dobre, piękne oczy, ściskam twoją dłoń i czuję w sobie jakąś zimną pustkę. Ta myśl sprawia taki ból. Jak może ciebie nie być? Nadal jest cicho. Nadal jesteś. Chyba zasypiam…