28 marca 2024

Urlop od telewizora

Wracam do sprawdzonego przed laty modelu letniego wypoczynku. Kilka dni wolnego na przełomie maja i czerwca, potem dokładka we wrześniu, a środek, czyli lipcowo-sierpniowy szczyt urlopowy – w pracy.

Foto: pixabay.com

Ma ten model wiele oczywistych plusów. Planując wyjazd do chętnie odwiedzanych przez turystów miejsc, unika się największych tłumów i najwyższych cen. Szczególnie spokój jest czymś, co z każdym rokiem cenię bardziej. Jeśli jedzie się tam, gdzie upały, to z reguły są one mniej dokuczliwe niż w środku lata.

W dodatku, gdy u nas dają już się we znaki jesienne słoty, nadal można cieszyć się letnią aurą. A w pełni sezonu ma się zawsze uczucie, że wprawdzie jest się już po, ale za to jeszcze przed urlopem. No i deszczowy, chłodny lipiec, jak ten miniony, też specjalnie nie przeszkadza, gdy trzeba chodzić do pracy. Podstawowy z mojej perspektywy warunek takiego pozasezonowego urlopowania to życie w rytmie, którego nie wyznacza szkoła.

Po kilkunastu latach (jak ten czas szybko leci!) znów mogę docenić, jaką zaletą jest zrzucenie więzów związanych z obowiązkiem szkolnym syna. U progu odzyskanej na nowo swobody, śledzę wyniki rekrutacji na medycynę. Od lat nic się nie zmienia – mimo zwiększenia liczby uczelni, kandydatów jest o wiele więcej niż miejsc. Ilu dokładnie – tego nie wie nikt, bo zdecydowana większość maturzystów aplikuje na przynajmniej kilka uczelni.

Budujące, że na lekarski i stomatologię dostają się wyłącznie bardzo dobrzy maturzyści.

Wiem, że wyśrubowany wynik na maturze to nie wszystko, ale jakiś obiektywny, równy dla wszystkich, egzamin wstępny być musi. Zastanawiam się, co dziś najsilniej przyciąga do medycyny rzesze młodych i zdolnych ludzi. Zawód, który nie zna granic? Perspektywa pewnego zatrudnienia? Brak konieczności babrania sobie rąk polityką? Prestiż mimo medialnego ujadania? A może wymarzona zawartość garażu?

Część z tych różnobarwnych wizji rozpryśnie się wraz z widokiem pierwszej wypłaty. Dwa tysiące złotych brutto dla stażysty. Panie Ministrze, czy w jakimkolwiek poza Polską cywilizowanym kraju płaci się tak lekarzom? Za chwilę zdystansuje nas Rumunia, bo tamtejszy parlament zdecydował w czerwcu, że płace lekarzy wzrosną dwukrotnie. I to nie na raty, w jakiejś odległej perspektywie, ale już od przyszłego roku!

Nie wiem nawet, czy o tym rumuńskim cudzie płacowym mówili w telewizji.

Jeśli tak, to gdzieś na marginesie. Bo jakże miałoby być inaczej. Rządowa tv nie będzie takich newsów eksponować, bo obecny rząd nie jest zainteresowany ucywilizowaniem płac lekarzy. Stacje kojarzone z totalną opozycją też nie będą krzyczeć, że jednak można, bo poprzedni rząd nie zrobił nic dla realizacji postulatów środowiska lekarskiego, choć przez kilkanaście miesięcy na jego czele stała lekarka. Z tą telewizją to tylko moje przypuszczenia.

Latem postanowiłem zrobić sobie urlop od telewizora. Zamiast prostokątnego czasopożeracza wolę przesiadywać z książką na tarasie lub pośród zieleni ogrodu. To znacznie przyjemniejsze i pożyteczniejsze. Ze względu na specjalizację, bardzo interesują mnie książki na temat żywienia. Właśnie rozsmakowuję się w „Dzikiej fermentacji” Sandora Ellixa Katza.

Nie mam wątpliwości, że dzięki temu Amerykaninowi tysiące ludzi na Zachodzie przestaną patrzeć na kiszone ogórki i kapustę jak na zepsute jedzenie.

Wcześniej przeczytałem między innymi polecaną na łamach „Gazety Lekarskiej” biografię profesora Wiesława Jędrzejczaka, na którego zwróciłem uwagę, gdy wiele lat temu, jako student medycyny, pochłonąłem świetnie napisaną „Zagadkę tworzenia krwi”. W „Pozytywiście do szpiku kości” utkwił mi w pamięci przepis profesora na habilitację. Może być pociechą albo znakiem stop dla tych, co chcą, a nie bardzo mogą.

„Habilitację zrobić jest łatwo, jeśli ma się dorobek naukowy. Wystarczy wziąć swoją publikację w „Science”, ze dwie w „Journal of Biological Chemistry”, jeszcze dwie w czymś słabszym, napisać kilka stron wstępu po polsku, spiąć to spinaczem i przedłożyć uprawnionej Radzie. Problem jest, gdy ma się tylko spinacz”.

W przerwach pomiędzy bieżącymi lekturami, bo zawsze dzielę czas na przynajmniej dwie lub trzy, na nowo odkrywam zmarłą niedawno Julię Hartwig, nawiasem mówiąc, siostrę znakomitego endokrynologa, profesora Walentego Hartwiga. Zmęczony po ciężkim dyżurze powtarzam za poetką: „Trzeba mi teraz dużo spokoju. On na pewno potrafi zamknąć światu drzwi przed nosem i zaryglować je starannie”.

Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny