29 marca 2024

Pozwólcie odejść. Memento dla młodych lekarzy

To w nim zostało i wraca przez lata. Zmieniło jako człowieka i rozpoczynającego pracę młodego lekarza. Wciąż jest trudne i obecne w codziennej praktyce. Doktor Maciej, lekarz internista z trzydziestoletnim stażem, opowiada tę historię, by podobnych dramatów nie było.

Foto: pixabay.com

Opowiadam tę historię, by stanowiła memento dla tych wszystkich młodych lekarzy, którzy pochłaniają podręczniki w przekonaniu, że tam jest wszelka wiedza i mądrość, że tam znajdą wszystko, co pozwoli im być dobrym lekarzem. Tak nie jest.

Rok 1977, byłem po IV roku studiów. Przebywałem właśnie na stażu we Włoszech, kiedy otrzymałem wiadomość, że mój ojciec miał ciężki zawał serca. Trafił do szpitala, gdzie był leczony zastrzykami z dipyridamolum.

Dziś już wiadomo, że to lek, który obkurcza naczynia krwionośne. Wówczas lekarze nieświadomi tego, a przekonani, że leczą najlepiej, jak można, w rzeczywistości mocno mu szkodzili. Ja również miałem obowiązek, będąc na stażu, podawania tego leku pacjentom.

To pokazuje, z jak wielką ostrożnością trzeba podchodzić do wielu rzeczy, wykonując nasz zawód.

Podobnie było z lekami, które miały zapobiegać arytmii komorowej. Zaszkodziły one, tylko w Sanach Zjednoczonych, większej liczbie ludzi niż ofiar pochłonęła wojna w Wietnamie. Stosowanie dipyridamolum odbywało się według wszelkich prawideł sztuki medycznej.

Dziś wiem, że nawet działając w najlepszej wierze, możemy szkodzić, a nasze działania mogą przynosić efekty, których się nie spodziewamy. Trzeba wierzyć w to, co się robi, ale też zwracać uwagę na to, co się widzi, obserwować pacjenta. Po latach praktyki wyostrza się pojęcie, że w medycynie dwa plus dwa to nie cztery. Człowiek uczy się pokory i wie, że ona jest w tym zawodzie bardzo potrzebna.

Chwila nieuwagi

Skończyłem studia i pracowałem już jako lekarz, kiedy ojciec zasłabł i znów wylądował w szpitalu. Nie było jeszcze wtedy tomografów komputerowych. Trafił na oddział i był pacjentem leżącym. Podczas kolacji pielęgniarka pomagała mu zjeść. Karmiąc go, wlała kilka łyżek zupy do drzewa oskrzelowego. Jak się później okazało, miał udar mózgu.

Nastąpiło zatrzymanie najpierw oddechu, a potem akcji serca. Ojciec był resuscytowany. Potem przewieziono go na najlepszy oddział intensywnej terapii w Katowicach. Został zaintubowany i podłączony do respiratora. Nie mógł mówić, ale porozumiewał się z nami za pomocą ruchów powiek, gestów, nawet próbował coś naszkicować na kartce.

Złe rokowania

Zachłystowe zapalenie płuc jest bardzo poważne, w szczególności u pacjenta po źle leczonym zawale serca i świeżym udarze. Czynniki zagrożenia są dwa. Po pierwsze, z powodu tego, co się dostało do drzewa oskrzelowego – występuje zespół Mendelsona. Zapalenie tego typu to nałożenie uszkodzenia chemicznego i wtórnego bakteryjnego – człowiek gnije, a zapach jest bardzo charakterystyczny.

Po czterdziestoośmiogodzinnej stabilizacji stan ojca ulegał pogorszeniu. Stawał się coraz bardziej zażółcony, pojawiły się potężne obrzęki. Łóżko, na którym leżał, to była właściwie metalowa blacha przykryta materacem grubości pięciu centymetrów.

Respirator pracował, a ojciec dawał nam znać, że bardzo cierpi. Męczył się tak przez kilka tygodni.

Kilkakrotnie się zatrzymywał, był resuscytowany. Chorowaliśmy i cierpieliśmy razem z nim. Największy ból sprawiało nam to, że cierpi fizycznie, ale też jest świadomy, że nie ma szans na powrót do zdrowia. Gestem ręki pokazał, że odchodzi, że wie, że to już koniec.

Nawet ksiądz to widział

Obok szpitala jest olbrzymi klasztor prowadzony przez Franciszkanów. Było koło godz. 19.00. Nie miałem wówczas samochodu. Poprosiłem szwagra, właściciela fiata 125p, by mi towarzyszył – trzeba duchownego zawieźć do szpitala. Był 13 stycznia, pamiętam to jak dziś. W tym dniu ojciec zatrzymał się kilkakrotnie, ale akcję serca przywrócono. Odchodził.

Ponieważ był osobą wierzącą, udałem się do tego klasztoru. Zadzwoniłem do furtki i poprosiłem księdza, żeby pojechał ze mną do szpitala i nałożył oleje święte umierającemu. Był niechętny, ale w końcu go przekonałem. Kiedy weszliśmy do sali, ojciec leżał z otwartymi oczami, kontaktu z nim już prawie nie było. „Tego to już sam namaściłem w południe” – powiedział Franciszkanin i odwrócił się do wyjścia. Zatrzymałem go, żebyśmy razem się pomodlili.

Proszę, nie męczcie Go

Miałem za sobą kilkuletnią praktykę jako lekarz, więc już co nieco widziałem. Pracowałem na oddziale wewnętrznym, dyżurowałem też na erce, wiedziałem, że ojciec nie ma szansy żyć. Po modlitwie przy łóżku ojca, poszedłem do dyżurnej lekarki.

Była mniej więcej w moim wieku, na pewno z mojego pokolenia. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę. Przyznała, że ojciec nie ma już żadnych szans. Poprosiłem ją, by już go nie męczyć, nie resuscytować, by spokojnie mógł odejść. Powiedziałem, że będę czekał na telefon. Byłem przygotowany.

Pani doktor zadzwoniła przed północą, by poinformować mnie, że właśnie skończyła kolejną resuscytację i że miała wrażenie, że pomiędzy resuscytacjami pacjent nawiązał z nią kontakt.

Zawyłem. To było zamęczanie umierającego. On naprawdę na to nie zasłużył, to był dobry człowiek. Do dziś łzy stają mi w oczach, kiedy to sobie przypomnę. Przez długi czas przechodziłem obok tego szpitala, omijając go szerokim łukiem. Choć nie popełniono tam żadnego błędu formalnego, prowadzono w nim terapię, której nam, lekarzom, nie wolno akceptować.

Działanie pani doktor było nieetyczne, choć wiem, że wszystko robiła w dobrej wierze. Do dziś czuję ogromny żal, ale nie dlatego, że mój ojciec odszedł, ale dlatego, że przed śmiercią tak bardzo cierpiał, że odchodził w tak dramatyczny sposób. Nie musiało tak być.

To trzeba czuć

W zawód lekarza wpisany jest obowiązek ratowania życia. Ale w przypadku mojego ojca nie było już żadnych wątpliwości, że tego życia nie da się uratować. Modliliśmy się o jego godne umieranie. W jego przypadku granica terapii uporczywej została przekroczona. Nie chciałbym tak myśleć, ale czasem nie jestem w stanie i mam wrażenie, że niektórzy lekarze resuscytują niekiedy tylko po to, żeby trenować.

Jeżeli to dotyczy pacjenta głęboko nieprzytomnego, można to jakoś zrozumieć, bo dzięki temu kiedyś komuś innemu uratują życie. Ale jeżeli pacjent jest świadomy… Jestem przeciwko eutanazji, ale jestem również przeciwko „krzyżowaniu” chorych na łóżkach reanimacyjnych.

Należy postawić granicę między eutanazją a uporczywym, przewlekłym, bolesnym utrzymywaniem przy życiu ludzi, którzy nie mają szans, by żyć. Jan Paweł II odchodził na naszych oczach i świadomie prosił: „Pozwólcie mi odejść do domu Ojca”. Nie wolno być obojętnym.

Odchodzenie wymaga takiej samej troski, empatii i uwagi jak narodziny człowieka. Myślę, że jeśli choć raz lekarz zderzy się z takim osobistym doświadczeniem, będzie to czuł.

Mnie zmieniło ono jako człowieka i lekarza wkraczającego w zawód. Po tym, jak widziałem odchodzenie mojego ojca, chciałem, by pacjenci terminalni odchodzili godnie, bez cierpienia. Oczywiście ratować trzeba do końca. Nikt nie mówi: odchodzi do Pana, więc niech sobie idzie. Pamiętam, jak kiedyś przywieziono na nasz oddział młodego człowieka, u którego nastąpiło zatrzymanie krążenia.

Moja zastępczyni zaczęła reanimację. Kontynuował ją anestezjolog. Po 25 minutach nieskutecznej resuscytacji stwierdził, że źrenice są szerokie i zgodnie z zaleceniami odstąpił od dalszych działań, stwierdzając zgon. Pani doktor podjęła resuscytację na nowo i kontynuowała ją przez następną godzinę. Pacjent wrócił. Po hospitalizacji wyszedł ze szpitala na własnych nogach. Ale to nie był pacjent schorowany, miał incydent śmierci klinicznej, ale rokował.

Zawsze warto walczyć do końca i ratować, jeśli jest szansa na życie. Wiem jednak także to, że w przypadku chorych, którzy już jej nie mają, należy uszanować naturalny porządek i pozwolić im odejść godnie, nie męcząc ich dla własnego, fałszywego poczucia, że ratuje się im życie.

Marta Jakubiak