23 kwietnia 2024

Gorszy pieniądz wypiera lepszy. Każdy chce kształcić lekarzy

Kilka dni temu pracownik działu medialnego położył na moim biurku wydruk e-maila z pewnej redakcji z zapytaniem, jakie jest stanowisko Naczelnej Rady Lekarskiej w sprawie, jak to ujęto, „sporej liczby uczelni chcących kształcić lekarzy”.

Foto: pixabay.com

Do listu dołączony był artykuł z jednego z portali o „wysypie uczelni chętnych do kształcenia lekarzy… ”, w którym przytoczono listę uczelni ubiegających się o uzyskanie stosownych zgód. Popadłem najpierw w konsternację, a chwilę później w jeszcze większe zakłopotanie (nie wiem, jak się stopniuje „konsternację”?).

Ustaliłem bowiem, że NRL nie przyjmowała w tej sprawie żadnego stanowiska, a gdy sam siebie zapytałem o to stanowisko, okazało się, że też mam z tym kłopot. Problem chęci kształcenia lekarzy na wielką skalę i, jak rozumiem, godziwego na tym zarabiania, niby nie najnowszy, ale w ostatnich dniach nabrał niezwykłej dynamiki i stał się właśnie problemem.

Można by się tą sprawą nie zajmować, tak radzą puryści samorządowi, dowodzący, że przedmiotem naszej korporacyjnej troski są wykształceni i wyzwoleni już lekarze, a więc tacy, którzy posiadają prawo wykonywania zawodu, a nie studenci lub zgoła kandydaci na studentów medycyny. Z drugiej strony, jak wywodzą inni, jeśli misją samorządu jest kształtowanie środowiska lekarskiego i dbanie o odpowiednio wysoki jego poziom, to zainteresowanie, kto aplikuje do tego środowiska i jakimi drogami do niego wstępuje, wydaje się uzasadnione.

Mniej górnolotnie sprawę tą określa ustawa o izbach lekarskich, która wśród zadań samorządu lekarskiego (art.5 pkt. 8) mówi sucho: „opiniowanie i wnioskowanie w sprawach kształcenia przed- i podyplomowego lekarzy i w innych zawodach medycznych”. Poglądy, jak wiadomo, można mieć wyrobione albo można je sobie wyrobić. Jak ciasto, nie przymierzając – tak by wynikało z semantyki.

Przygotowałem więc składniki w postaci danych statystycznych mówiących: ile jest w Polsce uczelni medycznych z wydziałami lekarskimi, nazywanych obecnie uniwersytetami medycznymi; ile uczelni publicznych, niebędących uniwersytetami medycznymi, ma już takie wydziały i rozpoczęło już nabór i kształcenie albo za chwilę je rozpocznie; ile uczelni publicznych i niepublicznych przygotowuje się lub występuje o zgody na uruchomienie kształcenia lekarzy; jakie są limity przyjęć na studia stacjonarne i niestacjonarne; jakie są kryteria przyjęć na te rozmaite tryby kształcenia lekarskiego oraz jakie są wyniki tego kształcenia (na podstawie wyników LEK, oczywiście w rozbiciu na tych, którzy studiowali stacjonarnie i odpłatnie) – i nuże do wyrabiania poglądów.

Z danymi statystycznymi jest kłopot, ponieważ dane dziennikarskie o tym, które uczelnie publiczne i niepubliczne planują dopiero lub rozpoczęły już starania o kształcenie lekarzy, nie pokrywają się ze sobą, więc trudno odróżnić domysły od twardych faktów. Z danymi oficjalnymi też jest problem. Trudno o uzyskanie dyscypliny statystycznej z tego np. powodu, że wiele uczelni ubiegających się o kształcenie w zawodach medycznych nadzorowanych jest przez innych, niż minister zdrowia, ministrów. I gdy już miałem ręce urobione po łokcie, nagle uświadomiłem sobie, że przecież mam poglądy na temat ścieżek kształcenia lekarzy. Do poglądów tych podchodzę jednak bardzo ostrożnie i czytelnikom też to doradzam. Kształcenie lekarskie zaczynałem bowiem w czasach, gdy nie było innych uczelni medycznych niż publiczne, nie było możliwości studiowania odpłatnego, na studia dostawało się w wyniku egzaminu wstępnego, a nie konkursu matur, i nie było lekarskiego egzaminu państwowego.

Gdy zaczynałem swoją samorządową posługę, tezą przez nikogo wówczas niekwestionowaną było stwierdzenie, że lekarzy w Polsce jest za dużo i że za dużo jest niektórych jednostek ochrony zdrowia, stąd nieefektywne ich wykorzystanie i konieczność redukcji niektórych łóżek, oddziałów czy przychodni.

Pamiętam taką dyskusję na forum Naczelnej Rady Lekarskiej, gdy zastanawiano się, czy wobec nadmiaru lekarzy i wysokich limitów przyjęć na akademie medyczne nie należałoby zmniejszyć naboru. Profesor Bolesław Górnicki argumentował, że byłoby to sprzeczne z trendami europejskimi (podawał przykład Francji), wywodząc że uzyskanie wykształcenia medycznego nie musi być tożsame z rozpoczęciem praktyki lekarskiej. Może być tylko formą rozwoju indywidualnego, jak każde inne wykształcenie humanistyczne, a wejście na rynek pracy to odrębna kategoria rządząca się innymi prawami. Wówczas nie było drenażu absolwentów przez zagraniczne firmy farmaceutyczne i nie było takiej emigracji. W tzw. międzyczasie cała ta polityka zdrowotna doprowadziła do paradoksalnego kryzysu personalnego w tzw. „służbie zdrowia” i nie ma żadnego odpowiedzialnego.

Tylko byli ministrowie zdrowia mają do swoich następców krytyczne uwagi, że źle kreują system i źle nim zarządzają. Istnieje zatem wysokie ryzyko, że moje poglądy mogą być naznaczone starczym idealizmem wynikającym z bezkrytycznej afirmacji młodości i, co gorsza, że nie mam zdolności do wyczuwania ducha czasów. Szczególnie tego ducha, który przedkłada myślenie biznesowe nad myślenie w kategoriach wartości. Ów katastrofalny brak lekarzy i fatalne prognozy na przyszłość, mówiące, że niedługo niektóre specjalności wymrą jak dinozaury, sprawiają, że jest duże przyzwolenie społeczne na rozkręcanie takich inicjatyw szkoleniowych. Mają one zwiększyć dopływ lekarzy na rynek.

W ślad za tym idą rozbudzone nadzieje na dobry biznes na tym polu. Panuje przekonanie, że kształcić można dobrze, jeśli będzie to dobrze opłacane, bo przecież za dobre pieniądze można kupić wysokie kompetencje. Muszą być też spełnione srogie, obiektywne kryteria formalne i materialne, a tego już przypilnuje groźny państwowy urzędnik.

Jeden z moich interlokutorów tłumaczył mi to tak: kształcenie musi kosztować i niech będzie odpłatne w coraz większym zakresie (bo takie jest życie i świat – podobno!). Gdy płacący i organizujący kształcenie będą liczyć skrupulatnie, to sam ten mechanizm wymusi jakość. I tak oto swoboda działalności gospodarczej (to jeden z tych ożywczych wiatrów wolności, który przenika nasze życie społeczne) ma się spotkać z kontrolowaną przez państwo jakością, wymuszaną etatystycznie. Tradycjonalistycznie nastawieni recenzenci tych pomysłów powiadają, że kształcenie lekarzy, ze względu na jego specyfikę, powinno odbywać się w uczelniach medycznych z pełnym profilem dostępu do nauczania klinicznego, jak i w zakresie nauk podstawowych.

Dopuszczają oni tworzenie wydziałów lekarskich na innych niż medyczne uczelniach pod warunkiem, że będą one miały pełny dostęp do bazy klinicznej i ambulatoryjnej i własnych pracowników dydaktycznych (czyli niby taka uczelnia medyczna w ramach innej uczelni). Byłaby to realizacja średniowiecznej zasady uniwersytetu, który, oprócz innych kierunków, musiał zawierać wydziały: filozofii, prawa, teologii i medycyny. Czy wydział lekarski w wyższej szkole: Marketingu i Reklamy, Pedagogiki i Administracji, Ekonomii i Innowacji, Finansów i Biznesu, Informatyki i Ekonomii, uczelni Technologiczno-Humanistycznej czy, w końcu, w szkołach technicznych, z dostępem do dwóch szpitali powiatowych, zapewni to, o co apelują wszyscy – jakość kształcenia lekarzy?

Co to jest zresztą ta jakość? Czym się ją mierzy? Może umiejętnością nie tylko uczenia, ale i wychowywania? Czy kultura uniwersytecka temu sprzyja? A jeśli tak, to czy za dobre pieniądze da się kupić kulturę uniwersytecką? Najbardziej niepokojącym jest to, że wiele tych nowych wniosków zakłada kształcenie lekarzy wg tzw. „profilu praktycznego”, a więc mają to być szkoły zawodowe z założenia. Miarkujmy zatem, aby ze szkolnictwem lekarskim nie stało się to, co stało się z innymi, ponad miarę skomercjalizowanymi dziedzinami edukacji, w których dobrem nabywanym stał się dyplom, a nie wykształcenie. Pamiętajmy o prawie Kopernika-Greshama: „gorszy pieniądz wypiera lepszy”.

Krzysztof Madej, wiceprezes NRL