19 kwietnia 2024

Zniewolenie? A może więcej niezależności? O warunkach pracy lekarzy

Praca lekarza na kontrakcie wzbudza skrajne emocje. Dla jednych to większa swoboda i okazja do zarobienia większych pieniędzy, dla innych tymczasowość i zagrożenie dla pacjentów. Kto ma rację? – pyta Mariusz Tomczak.

Foto: pixabay.com

Kilka lat temu prof. Guy Standing zdefiniował zjawisko prekariatu odnoszące się do osób zatrudnionych na podstawie elastycznych form zatrudnienia i pozbawionych elementarnych gwarancji z tego tytułu. Słowo „prekariusz” powstało z połączenia dwóch wyrazów: „precarious” (ang. niepewny) i „proletariat” (łac. proletarius).

Wśród cech charakteryzujących prekariat są m.in. brak stabilności zatrudnienia i tożsamości zawodowej, wykonywanie pracy poniżej posiadanego poziomu wykształcenia, konieczność pracy także poza „normalnymi” godzinami aktywności zawodowej, brak lub utrudniony dostęp do świadczeń chorobowych czy emerytury.

Jak mówi członek NRL Mieczysław Dziedzic, lekarz na kontrakcie staje się wolnym prekariuszem, co niekorzystnie wpływa na niego samego, jak i na osoby, którym ma pomagać. Lekarz na kontrakcie nie ma „swoich pacjentów”, bo zatraca się szczególna relacja łącząca go z chorymi, nie ma „swojej przychodni” czy „swojego szpitala”, bo w pracy – zdaniem dr. Mieczysława Dziedzica – pojawia się nie tyle, by leczyć, lecz by wypełnić warunki zapisane w kontrakcie.

– Załóżmy, że pacjent w trybie natychmiastowym musi być poddany torakotomii. Prekariusz za pół godziny kończy swój dyżur, więc mówi, że nie może stać trzy godziny przy zabiegu. Ordynator czeka na następnego – podkreśla. Zdaniem dyrektor Szpitala Zachodniego w Grodzisku Mazowieckim Krystyny Płukis, praca lekarza na kontrakcie może trochę negatywnie wpływać na opiekę nad pacjentem.

– Lekarz z zewnątrz nie jest w stanie zapoznać się ze wszystkimi procedurami, w tym akredytacyjnymi, nie uczestniczy w wielu ważnych zdarzeniach, do jakich dochodzi w szpitalu, ani w ich omawianiu. Nie zna szpitala z taką dokładnością co pracownik etatowy. Sytuacja jest inna, gdy w placówce dyżuruje długoletni pracownik kontraktowy. Niestety zdarza się, że kogoś interesuje tylko stawka i w ogóle nie pyta o zakres obowiązków – mówi.

Najemnik czy fachowiec?

Z takimi poglądami nie zgadza się prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szpitali Niepublicznych Andrzej Sokołowski. – Mówienie, że praca kontraktowa jest niebezpieczna dla pacjentów, to bzdura. To organizacja pracy w danej jednostce może być niebezpieczna – podkreśla. Zdaniem prezesa OSSN z kontraktami i etatami jest podobnie jak z kaloszami i sandałami, jedno i drugie służy czemu innemu, lepiej sprawdzając się w odmiennych okolicznościach.

– Jeśli tworzy się system zakładający obecność w placówce tylko lekarzy kontraktowych, to rzeczywiście pacjentem nikt się nie zajmuje. W małym szpitalu nie musi być specjalisty od tętniaków mózgu, ale czasem na sali operacyjnej można wykonać taki zabieg, ściągając lekarza kontraktowego. Nie mylmy bałaganu z zasadą pracy kontraktowej – apeluje.

Podobne zdanie zdaje się mieć osoba o największej władzy w zakresie ochrony zdrowia od niemal 1,5 roku. Minister zdrowia Łukasz Szumowski uważa, że kontraktów nie należy potępiać w czambuł, bo diabeł tkwi w szczegółach. W kontrakcie sformułowane są obowiązki lekarza i od tych zapisów zależy, czy mogą one zwrócić się przeciwko lekarzom i poniekąd również pacjentom, czy nie. Zdaniem ministra zdrowia kontrakty nie muszą sprzyjać przepracowaniu, ale zdania na ten temat są podzielone.

Infografika: Gazeta Lekarska (na podst. danych CSIOZ)

Z ministrem nie zgadza się m.in. ekspert ds. ochrony zdrowia dr Adam Kozierkiewicz. – Kontrakt sprzyja przepracowaniu zwłaszcza wtedy, gdy jest podpisywany na określone czynności poprzez niedoszacowanie liczby godzin potrzebnych do ich wykonania. Niektóre kontrakty, np. na zabiegi zaćmy, określają wykonanie konkretnej liczby świadczeń medycznych – mówi.

Gdy lekarz jest zatrudniony w oparciu o umowę o pracę, to jego przełożony ma pewną kontrolę nad czasem pracy, ale jeśli pracuje na kontrakcie, to nie wiadomo, od ilu godzin wykonuje obowiązki i u kogo dorabia. – Lekarz kontraktowy pracuje jak „najemnik”, który jest zainteresowany wyłącznie wykonaniem określonego zadania – uważa prorektor ds. klinicznych UM w Białymstoku prof. Janusz Dzięcioł.

Jak mówi wiceprezes Kujawsko-Pomorskiej OIL Sławomir Badurek, z punktu widzenia budowania relacji z placówką o wiele większe znaczenie od formy zatrudnienia ma liczba przepracowanych godzin. Przyznaje, że w obliczu braków kadrowych coraz więcej lekarzy decyduje się na pracę na kontrakcie, pełniąc wyłącznie pojedyncze dyżury tam, gdzie bez ich pomocy trzeba byłoby zamknąć oddział. – To łowienie finansowych okazji i oczywiście nie ma mowy o budowaniu mocnych relacji z jednym pracodawcą – dodaje. Sam jest wieloletnim „kontraktowcem”.

Zmowa milczenia

Od dawna nie jest tajemnicą, że są placówki, w których etatowych lekarzy ze świecą szukać, a gdyby nie „kontraktowcy”, nie spięto by tam grafików. W tych najmniejszych to żaden sekret, bo często dojeżdżają do nich medycy z dość odległych miast. – W moim szpitalu w zasadzie wszyscy lekarze pracują na kontraktach – przyznaje dyrektor Szpitala Powiatowego w Zambrowie Bogusław Dębski.

Najwięksi gracze na rynku niechętnie chwalą się zatrudnianiem lekarzy kontraktowych. Znamienny jest brak odpowiedzi na pytania wysłane do rzeczników prasowych i osób odpowiedzialnych za kontakty z mediami, kiedy prosi się ich o podanie takich danych. Zwykle, gdy proszę o udzielenie informacji na jakiś temat, po kilku godzinach dostaję pełnego uprzejmości e-maila z podziękowaniem za kontakt i zapewnieniem, że odpowiedź zostanie udzielona. I ta odpowiedź przychodzi.

Kiedy do prywatnych sieci opierających model biznesowy na umowach cywilnoprawnych wysłałem pytania o to, czy etat stanowi preferowaną formę zatrudnienia wśród pracujących u nich lekarzy oraz ilu spośród nich pracuje na kontraktach, musiałem sam po kilku dniach pytać, czy w ogóle moje e-maile dotarły. Dokładnych danych podać nie chciano.

– W nowoczesnych demokracjach oszczędności generuje się, dbając o czas pracy lekarzy. Specjaliście płaci się tam hojnie, ale też zakłada mu się obrożę, aby go mieć w zasięgu łańcucha do załatwienia tylko i wyłącznie ciężkich przypadków oraz szkolenia młodszych lekarzy. On nie robi nikomu łaski, że uczy swoich następców. Nikt mu nie każe siedzieć cięgiem po nocach w szpitalu, kiedy można go zastąpić tańszym, ale stale doskonalonym personelem średnim. Aby co miesiąc jego konto bankowe systematycznie puchło, przykłada się starannie do swojej roboty, a nie szuka miodu w prywatnej praktyce, zostawiając w głębokim poważaniu lekarską młodzież w macierzystym szpitalu – komentuje wieloletni członek NRL Marek Stankiewicz.

Na to, że w dobie „medycyny kontraktowej” przestaje istnieć relacja mistrz-uczeń, przyczyniająca się całe dekady do rozwoju medycyny, ze smutkiem zwraca uwagę wielu lekarzy. Trudno odmówić racji tym argumentom, bo gdyby każdy dorastający człowiek zaczynał od próby wynalezienia koła, to jako społeczeństwo pewnie dalej mieszkalibyśmy w jaskiniach.

Kiedy między lekarzem o wieloletnim stażu i tym młodym, zdobywającym dopiero doświadczenie zawodowe, nie ma podległości służbowej ani fachowej, trudniej o rozwój. – Wracamy do początku swojego zawodu, gdzie każdy się uczy na własnych błędach. Jak zwrócić uwagę młodej, dopiero szkolącej się koleżance, że powinna zrobić coś inaczej, lepiej? – zastanawia się dr Mieczysław Dziedzic. Pytam, czy ta sytuacja cofa medycynę do XIX w. – Chyba nawet wcześniej – odpowiada.

Czym przyciąga kontrakt?

Oczywiście po drugiej stronie są odmienne opinie, że starsi lekarze mogą blokować rozwój tym najmłodszym, nie pozwalając im całymi latami na wybicie się na zawodową niezależność. Feudalne relacje, z czym ma się do czynienia w niektórych placówkach, nie są dla nikogo tajemnicą, w kuluarach słyszy się wiele takich opowieści. Ten feudalizm bez wątpienia niektórych lekarzy popycha w kierunku kontraktów, bo poza etatem – jak deklarują – czują zdecydowanie większą autonomię i łatwiej im rozwinąć skrzydła.

– „Etatowiec” może czuć się wolny, bo ma poczucie, że jak zwichnie nogę, to może iść na zwolnienie, a nie człapać o kulach do pracy, jak to ma często miejsce w przypadku zatrudnionych na kontraktach – mówi dr Sławomir Badurek, dodając, że „kontraktowcy”, dzięki pracy w różnych miejscach, mają poczucie większej niezależności. – Nie trzeba zdawać się na kaprysy jednego szefa czy dyrektora – podkreśla. Wielu lekarzy ucieka na kontrakt z powodu składek ZUS-owskich.

Dyskusja o tym, co jest lepsze, etat czy kontrakt, toczy się od wielu lat. – To tak, jakby pytać o urodę kobiety, która jest najładniejsza – mówi prezes Andrzej Sokołowski, dodając, że wbrew podnoszonym obawom o zmierzanie w kierunku „medycyny kontraktowej” za 20 czy 30 lat lekarze etatowi nie znikną ze szpitali ani na zachodzie Europy, ani w Polsce. – Nie wyobrażam sobie szpitala, w którym wszyscy lekarze przychodzą, oglądają pacjenta i wychodzą lub prywatnej placówki, w której jest 3-4 wszystko wiedzących lekarzy – mówi prezes OSSN.

Czy w przyszłości jest możliwa sytuacja, że wszyscy lekarze przejdą na kontrakty? – Nie, taka sytuacja przy obecnym stanie prawnym jest niemożliwa – mówi dyrektor Szpitala Bielańskiego w Warszawie Dorota Gałczyńska-Zych, dodając, że atrakcyjność kontraktów zmniejszyła się. – Lekarze chcą krócej pracować, za większe pieniądze i na etacie. W sytuacjach braków kadrowych w niektórych podstawowych specjalnościach bardzo wysokie stawki przestały być „kuszące” – dodaje.

W ubiegłym roku dla części lekarzy umowy cywilnoprawne stały się niezbyt opłacalne. Wynagrodzenie lekarza specjalisty zatrudnionego na etacie wzrosło do 6750 zł (brutto) pod warunkiem, że – mówiąc w uproszczeniu – zdecyduje się na pracę tylko u jednego pracodawcy. Dla części lekarzy te podwyżki nie były symboliczne, a utrata przywilejów związanych z etatowym zatrudnieniem skutecznie zniechęciła ich do opierania zawodowej przyszłości wyłącznie o kontrakt.

Mariusz Tomczak