19 kwietnia 2024

Krótka opowieść o Początku (fragmenty)

Halina Bogusz – laureatka IX edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. Profesora Andrzeja Szczeklika „Przychodzi wena do lekarza” (III miejsce w kategorii Proza).

Foto: arch. prywatne

Lekarz medycyny paliatywnej z Poznania, obecnie adiunkt Katedry Historii i Filozofii Nauk Medycznych UM w Poznaniu. Szczególnym obszarem jej zainteresowania w ciągu ostatnich kilkunastu lat była opieka hospicyjna i paliatywna, czego owocem są książki: „Hospicjum – drzewo życia” oraz „Moje Palium” (książka napisana wspólnie z dr Martyną Tomczyk).

Zamiłowanie do poezji i pisania zaszczepił jej ojciec – także lekarz i rodzinny „tekściarz”. Dotychczas wydała jeden tomik wierszy „Nie codzienność”. Ma czworo dzieci. Lubi podróże, sztukę średniowieczną i muzykę jazzową. Jej literackie fascynacje to Joseph Conrad, Antoine de Saint Exupéry i Konstanty Ildefons Gałczyński.

Krótka opowieść o Początku

jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem
[Koh, 3,1]

Chciałam Ci opowiedzieć o Początku.
Czego nas może nauczyć Początek?
Może tego, kim jesteśmy?
Nie wiem, po prostu opowiem Ci, jak to było.
Mama zachorowała w maju.
Zadzwoniła do nas i powiedziała:
„Coś się stało z moją głową. Ledwo udało mi się do was dodzwonić. Czy moglibyście
przyjść?”.
Pobiegliśmy oboje. Była przemęczona. Może odwodniona?
Ale zdecydowaliśmy, że szpital.
Było gorąco. Poszła z nami – piechotą – bo to przecież blisko.
Pamiętam żółty pokój w izbie przyjęć szpitala i neurologa, który dokładnie ją badał.
Nie umiała powiedzieć, na jakiej mieszka ulicy, ale kiedy słyszała „Krótka”, to – „Tak”,
kiwała głową i dopowiadała dalsze szczegóły.
„To może być udar – ale sprawdzimy, bo wywiad jest długi”.
Szpital. Przyjęcie.
Pomagałam jej się umyć i przebrać w piżamę – tę w białe i niebieskie paski.
Granatowy, do stóp długi szlafrok.
Mama w szpitalu.
Blada, senna, słabo uśmiechnięta.
A Ty BYŁEŚ już – we mnie.
Chociaż była to jeszcze tajemnica dla wszystkich.
Powiedziałam jej o Tobie na szpitalnych schodach, przy oknie. Dzień był pochmurny,
niebo białe jak pościel. Uśmiechnęła się lekko.
„Tego się spodziewałam”– powiedziała.
Potem zaczęła umierać.
Senność zamieniła się w śpiączkę.
Zapadała się w przepaść.
Obrzmiały mózg odmawiał najbardziej podstawowych czynności.
Ale wyciągnęli ją.
Obrzęk przepędzono lekami, zgromadzona w głowie woda odpłynęła.
Choroba jednak nie została wyleczona. Już wiedzieliśmy, z czym walczymy.
Guz, dwa guzy – po jednym z każdej strony głowy.
Pojechaliśmy więc, Ty i ja, żeby ją ratować ze zdjęciami tych guzów do Krakowa.
Chodziłam z nimi przed gabinetem profesora, tam i z powrotem.
Miły, starszy pan w złotych okularach i białym fartuchu.
Wysłuchał, zgodził się.
„Najpierw wytniemy ten większy, po prawej stronie”.
Operacja.
Rozsiew.
Koniec.
Koniec leczenia i koniec nadziei.
Ostatnie tygodnie w ogrodzie za miastem i niby wakacje w domu dla starych
pracowników uczelni, z ciocią Mirą.
Mama w zielonym dresie, na alejkach wokół tego domu, pięknego i strasznego
jednocześnie. Nigdy do końca nie przestała być sobą – chociaż z krótkimi włosami i
szczupła jak nigdy dotąd, ale zawsze wychylona ku ludziom – tym starym i chorym, i ku
nam – dzieciom i wnukom.
Próbowała pisać dla nich bajki, uczyć się na nowo czytania…
Nie dało się. (…)