22 listopada 2024

Anatomia pamięci

Fragmenty opowiadania pt. „Anatomia pamięci” autorstwa Marka Gawlika i Moniki Kunstman – laureatów konkursu „Przychodzi wena do lekarza” (2017).

Anka nie była grzeczną dziewczynką. Nigdy w życiu.

Może kiedyś, na samym początku, w cukierkowo-różowej krainie dzieciństwa, zanim jeszcze ojciec wyjechał do Niemiec, a matka odpłynęła w świat brazylijskich seriali, wiecznych migren i błękitnych tabletek na sen.

Niewiele pamiętała z tamtej krainy lukru i spokoju. Odrobinę. Okruszki scen, zdarzeń, irytujące ziarenka w trybikach szarej codzienności. Zostawione, żeby zgrzytało. By odczuwać złość.

Później wychowywała ją babcia, jak umiała. Szeptem. Na palcach, po cichutku, starając się nie wywoływać z lasu wilków migreny i chandry. Matka i tak potrafiła bronić swojego terytorium przed naporem realnego życia. Nosiła wilgotne kompresy jak przyłbicę, rozchełstaną podomkę jak zbroję. Zagadnięta, oddzielała się potokiem narzekań jak fosą.

Nieustająca ofiara na ołtarzu własnego poczucia krzywdy. Porzucona żona.

Matka trudnego dziecka, córka toksycznej matki. Takie tam.

Nie ruszana, zapadała coraz głębiej w kanapę przed telewizorem, z nieodłącznym kompresem na skroniach. Niedostępna księżniczka w szklanej wieży, przeżywała życie rodzinne państwa Prado czy innych Izaurów. Interesująco skomplikowane, kolorowe, bezpiecznie oddzielone migającym ekranem. Emocjonujące na tyle, by wywołać uśmiech lub uronić łzę. Nie wymagało uniesienia dłoni.

Sto procent mocnych wrażeń, bez zaangażowania kawałeczka siebie. Anka to zrozumiała w końcu, dużo później.

One z babcią krążyły wokół matki jak ćmy. Czasem wątły płomyczek spokoju dawał ciepło, złudzenie normalności.

Babcia zmarła zaraz po Anki trzynastych urodzinach. Trudne były ostatnie dwa miesiące. O tym, że chorowała wcześniej, długo się leczyła, Ania również dowiedziała się dopiero później. A całość ogarnęła dopiero niedawno.

Babcia była dyskretna i umiała kochać.

Umiała też brać na siebie życie, takim jakim jest, z blaskiem, szaleństwem i smutkiem, dzikimi meandrami. Z tysiącem zwyczajnych obowiązków i radości.

To Anka również rozumie od niedawna. Przekroczyła próg.

W ostatnim półroczu niejeden.

Po śmierci babci nie wychowywał jej już nikt.

Ci, którzy mieli dobre chęci, nie mieli odwagi. Reszta, nawet tych uprawnionych, miała gdzieś.

Po jednolitej szarzyźnie stanu wojennego nastąpiło jakby przejaśnienie. W telewizji przybyło programów. Seriali. Teleturniejów. Trzeba było wybierać.

Trudny wybór, daremny żal. Nie da się mieć wszystkiego.

Banalny program zwany życiem przegrywał w przedbiegach. A od przybytku głowa jednak boli.

„Kiedyś jej czacha zgnije od nadmiaru wilgoci i te szmaty nawpadają do środka” – fantazjowała Anka, patrząc na matkę zalegającą na swym zwykłym miejscu – „Albo kanapa się zapadnie i ją całkiem pochłonie”.

I szła do kuchni nastawić wodę na herbatę, dla nich obu. Tabletki na ból głowy najlepiej popijać herbatą. I żeby nie były na pusty żołądek, lekarz mówił, że od tego można nabawić się wrzodów.

Anka życzyła matce różnych rzeczy, ale wrzodów akurat nie. Też choroba przewlekła i mało śmiertelna.

Nauczyła się smażyć parówki i gotować jajka. Przygotowywać sobie ubrania do szkoły. Nastawiać pranie i rozwieszać porządnie, by wyschło – nie umiała prasować, bała się żelazka. Ale za to chodziła na pocztę po pieniądze. Zaprzyjaźniona pani z okienka wydawała jej mamy rentę, alimenty od mitycznego, zapomnianego już niemal ojca z dalekich Niemiec i pomagała opłacić domowe rachunki. Przeliczając uważnie pozostałe pieniądze, to Anka planowała tygodniowe i codzienne zakupy. Powoli, niepostrzeżenie, bez zbędnych dyskusji przejęła kontrolę nad skromnym rodzinnym budżetem. Matka, pomiędzy jednym i drugim pytaniem „Familiady”, zamruczała coś niewyraźnie i machnęła ręką na znak, że może być. Raz i drugi.

Później Anka już nie pytała. Teraz to ona, zupełnie jak babcia, siadała w sobotę wieczorem na wysokim krześle i marszcząc czoło, podliczała długie kolumny wydatków i krótkie przychodów. Potrafiła.

Nie obyło się bez mniejszych i większych wpadek, zima w siódmej klasie zaskoczyła ją nie mniej niż drogowców. Z rękawów kurtki wystawała połowa przedramion. W rękawiczkach zalęgły się mole.

Od czapki podwójnie czerwieniały uszy. Była za mała i żenująco różowa.

Anka westchnęła ciężko i wyrzuciła na podłogę całą zawartość pawlacza. Znalazła w starych swetrach wylęgarnię moli. Oraz całkiem niezły, o dziwo nietknięty przez paskudne owady, matki płaszcz. Może w tych bydlakach też kołatał się jakiś odruch litości.

Bez pytania wyniosła płaszcz do krawcowej. Pani Basia zobowiązała się przerobić go na modną kurtkę z kołeczkami i głębokim kapturem. Jako zapłatę przyjęła całą wełnę, również tę z molami, bo wełna bez babci straciła swój sens. Zażądała też wszystkich starych swetrów.

Anka żachnęła się w duchu na nieoczekiwaną pazerność pani Basi, która za jedną robotę żąda pół pawlacza, ale przyniosła. Po co jej stare swetry, sfilcowane?

Pani Basia była kobietą mądrą, tą mądrością, co nie wymaga fanfar ani wielkich czynów, ale pozwala patrzeć odważnie i działać. Bez zażenowania, wzdychań i tuptania w miejscu. Cierpliwie cerować. Małe dziurki w odzieży, wielkie – w życiorysie. Spruła skudlone, kuse już sweterki, wełnę wyprała, przefarbowała na czarno… i zrobiła na drutach Ance nowy, szałowy golf, rozpinany blezer, dwie modne, ciepłe tuniki bez rękawów, ponadto czapkę w paski z ogromnym pomponem, szal i rękawiczki. Zapakowała w pudełko z kokardą i zaniosła Ance w imieniu Świętego Mikołaja.

Anka zaniemówiła w progu, jeszcze bardziej po otwarciu paczki. Później zaczęła się śmiać, histerycznie, śmiechem, który stopniowo zamieniał się w płacz.

Matka kazała nie zasłaniać, nie zagłuszać, i nie świrować. Oglądała „Rudobrodego” Kurosawy, z oczami jak spodki, w których odbijało się tyleż zdumienie, co niezrozumienie. Ale nie odrywała ich od ekranu nawet na sekundę.

Ania zasnęła w tunice, rękawiczkach, i czapce na głowie. Pomodliła się pierwszy raz od śmierci babci (i na długo – ostatni), za panią Basię i jej zręczne dłonie. Wdzięczność wypełniała ją całą i szukała ujścia.

Zadzwoniła do pani Basi nazajutrz, podziękować, i spytać, czy czapki się pierze.

Trochę ją zasmarkała, przypadkowo, a pompon stracił na puszystości od ocierania łez. Powyższe szczegóły pominęła w rozmowie.

Pod koniec siódmej klasy umiała ugotować każdy obiadek z „Kucharza Warszawskiego”, z wyjątkiem wymyślnych mięs i pieczeni, bo i skąd wziąć pieczeń? Mięsa również nie widywała zbyt często, bo na kartki. Za to potrawy mączne miała w małym palcu. W książce babcia pozostawiła zapiski i notatki. Ułatwiały życie, a okrągły, staranny charakter pisma babci był jak jej miękka ręka we włosach, i jak szept.

Odtworzenie smaku konkretnej potrawy było pomostem, przerzuconym pomiędzy światem żywych i umarłych, zwycięstwem babskiego instynktu ochraniania, zachowywania ciągłości i więzi – nad niebytem i nad przemijaniem.

Przez prostą obecność tej, co zawsze, szarlotki w niedzielne popołudnie Anka rzucała śmiałe wyzwanie śmierci i potrafiła w rzece czasu zawrócić pod prąd. Na godzinę, czasami dwie.

Zawsze coś.

Odprawiała swoje kuchenne, spirytystyczne rytuały z ogromnym namaszczeniem.

Matka zjadała nieuważnie, co jej podawano, i prosiła, żeby nie zasłaniać.

W wieku czternastu i pół roku Anka zaczęła palić papierosy i opuszczać niektóre lekcje.

W ósmej klasie wagarowała już na całego. Nauczyciele załamywali ręce: taka bystra dziewczynka, mądra, wygadana. Z inteligenckiej rodziny. I co się z nią stało?

W ciągu pół roku elokwencja zmieniła się w pyskówki, kreatywność – w kombinatorstwo. Wystarczyło jej rozsądku, żeby pojawiać się w szkole w zakresie minimalnym, i raz na czas jakiś, z łaski na uciechę, odwalić jakiś sprawdzian.  Podstawówkę zakończyła z mocno naciąganym zachowaniem poprawnym, na świadectwie z góry na dół oceny dostateczne, miernych jeszcze nie wynaleźli. Jedna jedyna piątka z chemii wyglądała w tym towarzystwie na pomyłkę w druku.

Anka lubiła chemię. Przelewanie i rozlewanie, reakcje, roztwory. Mieszaniny wszelakie.

Z chłopakami z osiedla, nad rzeką, próbowali wszystkiego.  Ciemne i jasne piwo, tanie wina, bimber wujka Czesia. Pierwsza marihuana. Butapren wdychany wspólnie z plastikowej torebki.

Po inhalacji z kleju kolory stawały się ostre, nadmiernie jaskrawe. Za to na chwilę ustawała szarość, i znikąd, prosto z głowy, przychodziła muzyka.

Taka, jakiej Anka nie słyszała nigdy wcześniej, i nie miała usłyszeć też później, w innym życiu.

Czasem za nią tęskniła. Bardziej, niż za czymkolwiek – i kimkolwiek – z zamierzchłej młodości, może z wyjątkiem szarlotki.