Artur Andrus: Wiązanki żywe w środku
W kolejnych raportach analizujących poziom czytelnictwa w naszym kraju przedstawiane są coraz smutniejsze wnioski. Prognozy też nie są optymistyczne.
Foto: pixabay.com
W ubiegłym roku 63 proc. badanych nie przeczytało żadnej książki. Nie czytamy gazet, bo nie jesteśmy w stanie przyswoić długiego tekstu. Należałoby też sprawdzić, ilu Polaków przeczytało kiedykolwiek raport o stanie czytelnictwa.
Bo jeśli na przykład tylko 9 proc. z tych 63 proc. czytających cokolwiek? To szału nie ma. I czy potrafimy z tego wyciągnąć jakieś wnioski? A może przestańmy narzekać i zacznijmy coś robić? Dając komuś nieprzywykłemu do czytania książkę, której samo podniesienie zastępuje pół godziny ćwiczeń na siłowni, w dodatku napisaną językiem nieużywanym od trzystu lat, nie liczmy na sukces.
Tak nie zachęcimy. Najskuteczniejsza jest metoda drobnych kroczków. Najpierw podsuńmy do poczytania znak „Stop”, potem ostrzeżenie „Uwaga wykopy”, napis na etykiecie butelki, baner reklamowy, plakat, ulotkę o możliwości uzyskania kredytu bez zaświadczeń, gazetkę reklamową z marketu, gazetę, książkę. Stopniowo zwiększając dawkę czytanego tekstu. Taka reedukacja w przypadku osób, które ostatnio, i to nie z własnej woli, trzydzieści lat temu przeczytały „W pustyni i w puszczy”, może trochę potrwać. Ale warto.
Sprawdzanie skuteczności tej metody zacząłem od siebie samego. Czytam wywieszki. Staram się czytać ze zrozumieniem. Na szybie kwiaciarni przy Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu zobaczyłem kartkę z napisem: „Wiązanki żywe w środku”. Nie od razu dotarło do mnie, że może chodzić o to, żeby ze względu na niską temperaturę chronić żywe kwiaty, przetrzymując je w ciepłym pomieszczeniu i pani kwiaciarka informuje, że przed budką są tylko sztuczne.
Zastanawiałem się przez chwilę, po co komu wiązanki żywe tylko na zewnątrz, a martwe w środku? Po takiej wiązance powinno być widać, że jest żywa cała. A może gdybym więcej czytał w dzieciństwie, znałbym bajkę „O dolnośląskiem podlotku, któren sprzedawał wiązanki żywe w środku”, czyli polską odpowiedź na duńską baśń o dziewczynce z zapałkami. Plakaty też czytam. Na budynku filharmonii w Rzeszowie wisiał taki zapraszający na „Wielki Turniej Pięciu Tenorów”. Pięciu to już wielki? To jak nazywałby się taki, w którym wystąpiłoby trzydziestu?
Wiem, że „wielkość” nie musi się wiązać wyłącznie z dużą liczbą uczestników. Może chodzić o wielkość repertuaru, rozmiar sali, w której turniej się odbywa, poziom artystyczny występu. Ale u takich jak ja, starających się ze zrozumieniem czytać plakaty, zaczyna to wzbudzać pewne obawy. Czy w związku z tym nie okaże się kiedyś, że wybiorę się na koncert, a tu Wielka Orkiestra Symfoniczna będzie się składać z perkusisty i skrzypaczki? Jeśli z kolei miał to być zabieg marketingowy, podkreślający rangę wydarzenia, to trzeba było pójść po całości i zatytułować: „Wielki Turniej Pięciu Światowych Tenorów”.
Wprawdzie występują tylko artyści związani z polskimi teatrami, ale co to – Polska nie jest częścią świata? Szczęśliwie trafiam też na dowody precyzyjnego i świadomego używania tego typu określeń. Na moim osiedlu jest przychodnia pediatryczna o wdzięcznej nazwie „Eskulapek”. Nie korzystałem, ale domyślam się, że można tam dostać skierowanko na badanka. Zdrobnienie w nazwie przychodni zwraca uwagę nie tylko na specjalizację w leczonku choróbek najmłodszych pacjencików, ale również przypomina, że antyczny bóg sztuki lekarskiej też był kiedyś dzieckiem. I biegał sobie po podwórku z laseczką, wokół której owinięty był wężyk.
Artur Andrus
Satyryk