Chaos i dramatyczna walka
Wiosną sprawa była jasna. Postawiliśmy na lockdown. Strach przed paraliżem ochrony zdrowia sprawił, że byliśmy w Europie jednym z krajów, które najszybciej zatrzasnęły granice, wprowadzając jednocześnie gospodarkę w stan głębokiej hibernacji.
Strategia ta, choć niepozbawiona wad, okazała się skuteczna i pozwoliła złagodzić konsekwencje dramatycznego braku środków ochrony osobistej, rażąco niskiej wydolności sanepidu i ograniczonych możliwości testowania.
Dzięki stosunkowo niewielkiej liczbie zachorowań udało się osiągnąć legendarne wypłaszczenie krzywej. Niestety, zamiast powołać sztab ekspertów i jak najlepiej przygotować się do spodziewanej jesiennej fali pandemii, rząd wpadł w samozachwyt.
Nie kto inny jak premier sam przypiął sobie order za przynależność do elitarnego grona państw, które najlepiej poradziły sobie w walce z pandemią, a na początku lipca, przypadkowo tuż przed drugą turą wyborów prezydenckich, zapewniał, że „koronawirus jest już w odwrocie i nie trzeba się go bać”. Najpewniej sam święcie w to wierzył.
Jak inaczej wytłumaczyć cały ten luz z końca wakacji i początku roku szkolnego? Podobnie jak zaskoczenie, miesiąc później, mocno już wzbierającą falą zachorowań. To, czego świadkami jesteśmy od października, to chaotyczna walka z nawałnicą ciężkich zachorowań. Jej hasło „wszystkie ręce na pokład” tylko z pozoru albo jedynie przez chwilę krzepi. Skrywa bowiem napędzane bezmiarem bezładnych decyzji i podszyte tworzonym na kolanie prawem, pospolite, antywirusowe ruszenie.
Przychodzi na myśl mityczna szarża z szablami na czołgi. Tak jak wówczas niemieckie Tygrysy nie były z papieru, tak teraz wirus ani myśli posłuchać pana premiera i zrobić w tył zwrot. Zbroimy w szabelki kogo się da. Mają je już nie tylko zakaźnicy, pulmonolodzy i interniści. Wymachują nimi chirurdzy, laryngolodzy tudzież okuliści. Trochę na oślep, to oczywiste. I ze szkodą dla pozostawionych w domach niecovidowych pacjentów.
Niezależnie od powszechnie znanych słabości systemu, mieliśmy kilka miesięcy, by bardziej rozumnie przygotować się na spełniający się właśnie czarny scenariusz. Można było opracować sieć covidowych szpitali, przygotować mieszane zespoły lekarskie tak, by w żadnym nie zabrakło sprawnie posługujących się stetoskopem, potrafiących zinterpretować ekg. i wyniki badań.
Można było wprowadzić zawczasu odpowiednie rozwiązania legislacyjne, podnoszące bezpieczeństwo pracy i regulujące wynagrodzenia. Można było, gdzie to tylko możliwe, skierować strumień finansowanych przez NFZ świadczeń, a w ślad za nim pacjentów, do prywatnych szpitali, łagodząc w ten sposób skutki koronawirusowej blokady publicznych placówek.
Można było, choćby w największych aglomeracjach, otworzyć, wzorem Niemiec, laboratoria, które dzięki automatyzacji są zdolne do analizowania tysięcy próbek na dobę. Można było wzmocnić kadrowo i logistycznie sanepid, korzystając z zasobów liderów branży call center. Co zrobiono? Podsycano polsko-polską wojenkę, zajmowano się rekonstrukcją rządu, ustawą futerkową, aborcją…
Nic dziwnego, że teraz wszystko musi być szybko, na już, a najlepiej na wczoraj. W terenie rej wodzą wojewodowie, podejmując decyzje z rygorem natychmiastowej wykonalności. Skutek jest niczym granat rzucony na oślep w szpital. Które skrzydło teraz sparaliżuje? Rząd z dumą opowiada o szpitalach tymczasowych.
Kiedy piszę ten felieton, prawie wszystkie dopiero powstają. Jeden, ten na Narodowym, już działa, choć lepiej powiedzieć, że robi wrażenie. Bo tak naprawdę wrażenie to słowo klucz. A wraz z nim jeszcze dwa, pojawiające się we wszystkich przekazach słowa: łóżka i respiratory. Rzecz jasna te wolne. Mają służyć za dowód, że system działa. Ale to nieprawda.
Karetki czekające przez wiele godzin na szpitalnym podjeździe to prawda. I chorzy umierający w domach na zawał, udar lub raka to prawda. Wreszcie lekarze, pielęgniarki i ratownicy – ofiary zakażenia lub wypaleni przez bezsilność – to prawda.
Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny