Czas na życie czy życie na czas? (felieton Artura Andrusa)
Zaczynam liczyć czas. Zabrzmiało poważnie? Miało. Chodzi o liczenie czasu, który powinienem poświęcić na dbanie o swoje zdrowie. Na razie nic specjalnego mi nie dolega, a czasu już zaczyna brakować.
Foto: pixabay.com
Byłem u okulisty. Poinstruował mnie, jak mam zakraplać oczy. Rano, po wstaniu, po kropli do każdego oka, przymknąć powieki, poobracać gałkami, odczekać minutę. To samo wieczorem.
Byłem u dentysty – zestaw obowiązkowych czynności: mycie zębów – 2 minuty, płukanie – minuta, potem czyszczenie nicią dentystyczną, szczoteczkami międzyzębowymi. Robię to niewprawnie, więc na razie każde mycie zajmuje mi 20 minut. Sprawdziłem – tego się nie da łączyć. Nie potrafię równocześnie zakroplić sobie oczu i używać nici dentystycznej.
A to tylko dentysta i okulista! Boję się pójść do ortopedy, bo już wiem, że kolejnych 15 minut rano i 15 wieczorem będę musiał poświęcić na rozruch i rozciągnięcie. A gdzie kardiolog (spacery), laryngolog (ćwiczenia głosu), dermatolog (smarowanie), urolog… i tak aż do patologa? Dygresja – jest coś przedziwnego w wyobrażeniach filmowców o świecie medycyny.
W co drugim filmie kryminalnym, w którym jest pokazana scena sekcji zwłok, lekarz medycyny sądowej, na sali sekcyjnej albo tuż obok… je! Pije herbatę, je kanapkę i rozmawia z policjantem czy prokuratorem. Nie mówię tu o komediach, których akcja rozgrywa się w szpitalu i pełna jest gagów z pielęgniarkami wywracającymi się na deskorolkach w izbach przyjęć. Chodzi o takie normalne, wydawałoby się poważne filmy. Jak sekcja zwłok, to co drugi przeprowadzający ją, musi jeść.
Czy twórcy scenariuszy filmowych doszli do wniosku, że to takie zabawne? Może za pierwszym razem było. Ale kiedy oglądam czterdziestą scenę, w której lekarz omawiający przyczyny nagłego zgonu leżącej na stole ofiary przestępstwa, zagryza tę opowieść kanapką z serem, już mnie to nie bawi.
Przecież w tego typu przedsięwzięciach filmowych czy telewizyjnych istnieje instytucja konsultanta medycznego. Może by im zwrócił uwagę, że patomorfolodzy, lekarze medycyny sądowej, jedzą w pracy nie częściej niż specjaliści innych dziedzin. I miewają stołówki. Ciekawe, że nigdy nie pokazują dentysty zajadającego się bułką z salcesonem podczas zabiegu czy chirurga z hamburgerem w jednej ręce i skalpelem w drugiej.
Może nie pokazywali, może właśnie podrzuciłem pomysł, który pojawi się w kolejnych produkcjach? Koniec dygresji. Wracajmy do czasu. Doszedłem do wniosku, że wkrótce jedynym wyjściem będzie przerzucenie się na zawodowe dbanie o zdrowie. Po prostu muszę zacząć żyć z tego, że żyję. Trzeba założyć blog, na którym będę pokazywał ludziom, jak wstaję, ćwiczę, myję, smaruję, jem, wychodzę, wracam, ćwiczę, smaruję, jem, myję, śpię.
Mogę wykorzystać moje dotychczasowe osiągnięcia i pisać piosenki: „Dwie minuty na rozgrzewkę to za maaaałłłooo/ Żeby ciało, żeby ciało/ Zadziaaałłłaaałłłooo” albo liryczniej: „Zanim zaczniemy rozmowę/ O tym jak trzeba żyć/ Szczoteczki międzyzębowe/ I dentystyczna nić”. Wiem, że takie informacje są objęte tajemnicą lekarską, ale nie jestem lekarzem, więc mnie nie obowiązuje. A czasem się państwu zwierzam.
Byłem u lekarza medycyny pracy. Pani doktor dokładnie przejrzała wyniki badań, zważyła, zmierzyła (między innymi ciśnienie) i w dokumentację wpisała: „wada wzroku i nadwaga”. Ileż trzeba mieć odwagi, żeby mi wpisać nadwagę! I nie powiedzieć, co jest czego przyczyną? Może ja przez swoją wadę wzroku doprowadziłem do nadwagi? Może ja po prostu nie widzę, ile jem? Poszedłem do dietetyka. Powiedział, że posiłek powinien trwać nie krócej niż 30 minut.
Artur Andrus
Satyryk