21 listopada 2024

Daję, bo nie moje (felieton)

23 września minister Zembala porozumiał się z OZZPiP w sprawie wynagrodzeń. Czterystuzłotowa podwyżka co rok miała dać we wrześniu 2018 r. wzrost płac o 1600 zł brutto, czyli nawet więcej niż postulowało środowisko pielęgniarek i położnych, domagające się po 500 zł przez trzy lata.

Marian Zembala

Odtrąbiono wielki sukces, a informacja o nim wzbudziła powszechne zadowolenie, bo na co, jak na co, ale na podwyżki dla pielęgniarek przyzwolenie społeczne jest akurat bardzo duże. I słusznie.

Skoro średnia wieku w tej grupie zawodowej zbliża się do pięćdziesiątki, a jej szeregi rzedną z powodu emigracji i niepodejmowania przez większość świeżo upieczonych pielęgniarek i pielęgniarzy pracy w zawodzie, płace podwyższyć trzeba. W przeciwnym razie, już niebawem, obudzimy się jako pacjenci z ręką w podsuwaczu.

Tak samo jak pielęgniarkom na podwyżkach, rządowi PO zależało, by w Polskę poszedł przekaz o władzy, która nie tylko jest świadoma problemów, ale i potrafi je skutecznie rozwiązywać. Wprawdzie we wrześniu nad PO zbierały się czarne chmury, ale nie było jeszcze przesądzone, czy straci ona władzę na rzecz złowrogiego PiS-u, czy będzie w stanie sklecić nową koalicję i zachować rządy.

Dlatego między bajki należy włożyć argument, że premier Kopacz z ministrem Zembalą byli gotowi dać pielęgniarkom nawet dwa razy więcej i to np. od pierwszego listopada, podrzucając tym samym następcom kukułcze jajo. Nieprzypadkowo negocjacje zostały w czerwcu, na prośbę resortu, utajnione, a szczegóły wrześniowego porozumienia z poślizgiem i powoli wyciekały do wiadomości publicznej.

Po pierwsze, już po kilku dniach, rozeszły się informacje, że nie wszystkie pielęgniarki dostaną podwyżki. W myśl zasady „po nas choćby potop”, im bliżej było oddania władzy, tym margines pokrzywdzonych zawężał się, ale sytuacja nadal nie jest jasna, bo wskutek pospiesznych działań Ministerstwa, wątpliwości co komu i z jakiej puli jest nadal multum.

Po drugie, okazało się, że wspomniane 400 zł, czyli średni wzrost miesięcznego wynagrodzenia na etat, to w przypadku szpitali, tzw. kwota brutto, obejmująca wszystkie składniki i pochodne, takie jak dodatek stażowy, dodatek za pracę w porze nocnej, dodatek świąteczny, składki na ubezpieczenia społeczne i fundusz pracy, opłacane przez pracownika i pracodawcę.

Daje to do wypłaty około 230 zł na etat. Pewnie ten aspekt miał na uwadze minister Zembala, chwaląc pielęgniarki za „odpowiedzialny i rozważny dialog, uwzględniający dobro chorych, jako nadrzędne, ale i możliwości finansowe państwa”.

Po trzecie, tu znów powołam się na prof. Zembalę, z powodu skierowania projektu ustawy budżetowej do prac parlamentarnych przed podpisaniem porozumienia, „brak jest w chwili obecnej możliwości zapewnienia drugiej transzy podwyżek do 1 września 2016 r.”. Oznacza to, że kolejne podwyżki trafią do pielęgniarek i położnych z opóźnieniem.

O jakich wydatkach mowa? W tym roku będzie to 310 mln zł, czyli prawie dokładnie tyle, ile prof. Zembala, już jako ustępujący minister, zdecydował się przeznaczyć na kontynuację programu in vitro, tocząc wcześniej, przy udziale zaprzyjaźnionego Dominikanina, heroiczny bój z własnym sumieniem, zakończony wyborem „mniejszego zła”.

W przyszłym roku wyższe wynagrodzenia pielęgniarek pochłoną dodatkowo 1,415 mld zł, w 2017 r. już bez mała 2,5 mld. Pan prof. Zembala, człowiek bez wątpienia światły i doskonale wykształcony, przypomniał mi w ostatnich tygodniach urzędowania o Karolu Gustawie z sienkiewiczowskiego „Potopu”.

W celu zdobycia Zamościa król Szwecji umyślił sobie przemyślny plan skaptowania „pana na Zamościu”. – Zaofiaruję mu województwo lubelskie jako niezawisłe księstwo – korona skusi go. – Nieograniczona jest hojność waszej królewskiej mości – odparł, nie bez pewnej ironii w głosie, Sapieha. A Karol odpowiedział z właściwym sobie cynizmem: – Daję, bo nie moje.

Prezes NFZ na taką królewską szczodrobliwość pozwolić sobie nie może i już szuka pieniędzy dla pielęgniarek. Robi to po linii najmniejszego oporu, kosztem kolejnych niezapłaconych procedur ratujących życie i nadwykonań, które, jak wiadomo, zawsze mogą poczekać. Nie wiadomo natomiast, czy zechcą czekać „dzieci gorszego Boga”, jak sami siebie nazywają przedstawiciele innych, poza pielęgniarkami i lekarzami, zawodów medycznych.

Cała nadzieja, że PiS zrealizuje plan zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia do 6 proc. PKB. Wtedy starczy i na wyższe płace, i na poprawę dostępu do leczenia, a Konstanty Radziwiłł nie będzie musiał nikomu obiecywać czegoś, czego nie ma.

Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 12/2015-1/2016