Dr Konstanty Szułdrzyński: Mamy deficyt łóżek intensywnej terapii
Intensywna terapia jest jedną z największych ofiar niedofinansowania ochrony zdrowia. Z dr. Konstantym Szułdrzyńskim, kierownikiem Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie, członkiem Rady Medycznej przy premierze, rozmawia Mariusz Tomczak.
Od kilku tygodni spada dzienna liczba potwierdzonych zakażeń koronawirusem. Czy to oznacza, że część lekarzy zaangażowanych dotychczas w opiekę nad pacjentami z COVID-19 zajmie się teraz leczeniem pacjentów niecovidowych?
W najbliższych tygodniach nasza klinika na pewno nie będzie świecić pustkami, a wręcz przeciwnie, zwłaszcza w obliczu szybkiego likwidowania łóżek covidowych przez inne szpitale. Myślę, że pozostaniemy największą covidową intensywną terapią na Mazowszu, mimo że szpital powoli zaczyna powracać do swojej rutynowej działalności.
W Polsce łóżka intensywnej terapii są niezwykle deficytowe. Szacunkowo mamy ich ok. 2 proc. Część, być może nawet połowa, jest przypisana do oddziałów zabiegowych. Szansa na znalezienie się na nich pacjentów „z zewnątrz” jest niewielka, dlatego nie należy ich traktować jako ogólnodostępnych łóżek intensywnej terapii. Europejskie zalecenia mówią o 5 proc. takich łóżek w stosunku do wszystkich stanowisk w szpitalu.
W mojej ocenie intensywna terapia jest jedną z największych ofiar niedofinansowania ochrony zdrowia. To efekt systemowego problemu w postaci niedoceniania i nienagradzania jakości. Nikogo nie stać na to, by płacić za złe leczenie, tymczasem w Polsce, niezależnie od osiąganych wyników, za wykonanie procedury medycznej Narodowy Fundusz Zdrowia na ogół płaci tyle samo bez względu na stan pacjenta. W tych realiach leczenie najbardziej ciężkich przypadków, najgorzej rokujących pacjentów, po prostu się nie opłaca. Pod tym względem znajdujemy się na poziomie Trzeciego Świata.
Za nami szczyt trzeciej fali pandemii. Co będzie za dwa-trzy miesiące?
Spodziewam się, że do końca wakacji nie będzie się działo nic specjalnego. Słyszałem już triumfalistyczne oświadczenia władz, jak to pokonaliśmy koronawirusa. Ucieszyłyby mnie z pewnością, gdyby nie fakt, że w ubiegłym roku również były głoszone, jak pokazało życie – przedwcześnie.
Wprawdzie od kilku miesięcy mamy szczepionki przeciw COVID-19, ale jest jeden zasadniczy problem: one nikomu nie pomagają, kiedy pozostają w lodówce. W naszym społeczeństwie mamy największy w Europie odsetek niechęci do szczepień. To każe zastanowić się, dlaczego tak jest. Można wszystko zrzucać na polityków, wspominać o kryzysie zaufania do autorytetów, promowaniu różnych koncepcji spiskowych, ale myślę, że należałoby również zwrócić uwagę na to, co my – jako środowisko lekarskie – robimy źle.
Nasz główny problem stanowi komunikacja. Nie potrafimy przebić się do społeczeństwa z tym, co robimy i jak bardzo się staramy. Dotyczy to pacjentów, jak również ich rodzin. Poza tym jeśli chcemy, aby nas szanowano, sami musimy szanować innych ludzi. Tylko wtedy nasz przekaz stanie się znacznie bardziej skuteczny.
Ludzie nie szczepią się przeciw COVID-19, bo nie wierzą, że bardzo nowoczesny lek pomoże pokonać największą zmorę tego stulecia Sceptyczne podejście do szczepień nie wynika tylko z braku zaufania do państwa, ale jest też przejawem braku zaufania do środowiska medycznego.
Na skutek trwającej ponad rok pandemii narósł dług zdrowotny. Jaka jest skala tego zjawiska?
Był czas, że prawie wszystko się zatrzymało – począwszy od poradni lekarzy rodzinnych, poprzez zabiegi rehabilitacyjne, a skończywszy na skomplikowanym leczeniu onkologicznym. Nawet jeśli jakaś placówka nie zajmowała się pacjentami z COVID-19, to w związku z brakiem możliwości wyeliminowania osób potencjalnie zakażonych na wejściu, była zamykana w obawie przed rozprzestrzenianiem się epidemii.
Z tych powodów niektóre choroby, np. nowotworowe, zostaną rozpoznane na znacznie bardziej zaawansowanym poziomie, a osoby pozbawione odpowiedniego nadzoru, chorujące przewlekle, np. na cukrzycę, będą miały więcej powikłań. Ich leczenie stanie się bardziej skomplikowane i dużo bardziej kosztowne ekonomicznie i społecznie. W przyszłości możemy spodziewać się wzrostu liczby zgonów, obserwując mnogość powikłań czy konsekwencje zbyt późnego stawiania rozpoznań.
To może być katastrofa, choć obecnie jeszcze nie zdajemy sobie sprawy ze skali tego zjawiska, bo część osób nadal pozostaje w domu, bojąc się kontaktu z ochroną zdrowia. Dopiero kiedy trafią do szpitala, okaże się, ile jest takich przypadków.
Czy to uderzy w kierowaną przez pana klinikę?
Myślę, że nie. Przed koniecznością wykonana oczekiwanej przez pacjentów ilości procedur bardzo skutecznie „chroni” nas NFZ, narzucając sztywne limity, które nie mają nic wspólnego z potrzebami zdrowotnymi Polaków. Szpitale dostaną ryczałt, w ramach którego będą musiały radzić sobie z dwukrotnie większą liczbą pacjentów, więc zaczną się wydłużać kolejki.
Niestety nie widzę dziś powodów do optymizmu. Skoro od wielu lat nie ma konsensusu politycznego ani społecznego co do przeprowadzenia poważnej zmiany w systemie opieki zdrowotnej, to dlaczego miałby się pojawić właśnie teraz?