Garstka słów dla Wiktora
Fragmenty opowiadania pt. „Garstka słów dla Wiktora” autorstwa doktora Jarosława Paśnika, laureata w Konkursie Literackim „Przychodzi wena do lekarza”.
Foto: pixabay.com
Śpi. Na materacu bez poduszki. Leży na boku, z ręką ułożoną obok policzka. Jego dłoń jest na wpół otwarta i przypomina nieco dziecięcą. Światło wpadające przez odchylone żaluzje uwydatnia zmarszczki na jego twarzy.
Chrapie. To nie jest miejsce, o którym marzył. Sala chorych znajduje się na ostatnim piętrze ogromnego budynku szpitala, nieomal na brzegu nieba. Nie zamierzam go budzić. Przysiadam się na krześle obok łóżka i czekam.
Znam Wiktora od zawsze. W dniu, kiedy zacząłem pracować, pojawił się w moim życiu i odtąd bywał w nim mniej lub bardziej intensywnie. Prawie nie mam wspomnień o czasie przed nim, żadnych wyobrażeń, jak mogłyby wyglądać moje początki w zawodzie bez niego.
Pierwszy raz zacząłem się martwić, kiedy zadzwonił do mnie i poprosił, abym zaopiekował się jego pacjentką. – Jedź do niej. Od trzech dni gorączkuje, a teraz zaczyna kaszleć.
U niej zapalenie płuc to szpital. Nie można do tego dopuścić, bo tam sobie z nią nie poradzą. Mieszka naprzeciwko tej chałupy, która spłonęła tydzień temu. Bardzo mi zależy – błagał.
– Będę tam wczesnym wieczorem – zapewniłem go. Miałem przeczucie, że nie jest to jedyny powód, dla którego zadzwonił.
– Wiem, że to nie jest na telefon, ale chciałbym cię prosić, żebyś doglądał paru moich pacjentów. Będę musiał na jakiś czas, kto wie na jak długo, przerwać wizyty.
– Coś się dzieje? – spytałem najbardziej niezręcznie, jak było można.
– Nie wiem. Starzeję się. Czuję, że w środku staję się szary, jak cement. Wybacz.
– Nie ma czego. Sam spytałem.
Do dzisiaj nie wiem, czy tamta rozmowa tak się zakończyła. Pamiętam tylko nagłe tirlanie ptaka jak odpowiedź na ciszę, która zaległa w słuchawce. To był lokalny koniec świata.
Wieś otoczona z każdej strony lasem, pojedyncze chaty po obu stronach nieasfaltowanej drogi. W deszczowe dni, kiedy czarna glina namokła, droga stawała się nieprzejezdna.
Marysia miała dwanaście lat, kręcone blond włosy i kuleczki płynnej, wciąż nieostygłej smoły zamiast oczu. Kaszlała nieprzerwanie. Wynurzyła twarzyczkę spod pokręconej czupryny, spojrzała na mnie i natychmiast zaniosła się głośnym płaczem.
Zaczęła mocno pocierać i bić się po twarzy, klaskać i głośno zawodzić. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy jedna z jej dłoni prawie w całości wylądowała w buzi.
– Nie jest pan jej wujkiem Wiktorem – stwierdziła sucho jej mama. – Gdyby mogła mówić, powiedziałaby to pewnie bardziej dosadnie niż ja.
– Liczę się z tym, że może być ciężko. Wiem od doktora, że Marysia nie jest takim zwykłym pacjentem, że w przypadku infekcji należy działać szybko i intensywnie. Zapiszę jej antybiotyk i za dwa dni zobaczymy, czy się poprawia – powiedziałem, gdy już z pomocą mamy udało mi się ją zbadać.
– Wujek Wiktor mówił, że pan będzie teraz leczył Marysię. To, co on powie, jest święte. Zawsze go słuchamy, a pan musi jej pomóc. Doktor wiele razy uratował jej życie. Szkoda, że teraz zdezerterował.
– Nie może pani tak mówić. Jest chory – powiedziałem, próbując ratować sytuację. Wtedy nie miałem przekonania, czy to, co powiedziałem, było do końca prawdą.
Już przy drzwiach kobieta wspomniała o pożarze sąsiedniego domu i o Marysi biegającej po podwórku z wężem ogrodowym wyrwanym z kranu.
– To pewnie wtedy tak się przeziębiła – westchnęła.
Wracałem przez cichą i zmęczoną wieś z głową pełną różnych myśli. Okna domów żółciły się od świateł, a czasem niebieściły od telewizorów.
Miałem przed sobą obraz ognia wyrwanego z samego rudego wnętrza ziemi i trawiącego cegła po cegle stuletni dom. Unicestwiającego wszystko: ludzi, ich uczucia, myśli, życie i historie pokoleń zawarte w przedmiotach, meblach i sprzętach.
Była w tym obrazie drobna i krucha dziewczynka, z wężem ogrodowym w dłoni, z twarzą wciśniętą pomiędzy sztachety płotu, niemogąca oderwać oczu od mundurów, strumienia wody i wściekle czerwonych wozów strażackich.
Do sali wchodzi pielęgniarka i przykłada termometr do skroni Wiktora. Słyszę sygnał kończący pomiar, ona odwraca się w moją stronę i szepcze:
– Zwykle po chemii dużo śpi. Dzisiaj od rana był nieswój. Nie miał sił, żeby rozmawiać. Zbieram się do domu, za niedługo przyjdzie koleżanka na zmianę. Będzie pan tutaj?
– Posiedzę jeszcze trochę. Może się obudzi, to pomogę mu coś zjeść – mówię i wstaję, żeby się rozprostować.
Spoglądam na jego twarz, która staje się bardziej ziemista i nieruchoma. Jest to coś, czego wcześniej nie widziałem. Wiktor dużo się uśmiechał i dzięki temu jego twarz wydawała się zawsze promienista.
Zadzwoniłem do niego, aby zdać relację z wizyty u Marysi. Śmiał się wtedy ze mnie, że się przestraszyłem.
[…]