24 listopada 2024

Między Wielką Brytanią a Tanzanią

Nasz system ochrony zdrowia jest dokładnie w połowie drogi między rozwiniętymi systemami zachodnimi a krajami Afryki Subsaharyjskiej – pisze Jakub Sieczko, anestezjolog.

Fot. shuterstock.com

Magazyn „CeoWorld” od lat tworzy ranking krajowych systemów ochrony zdrowia. Ocenie podlegają m.in. infrastruktura, kompetencje personelu medycznego, środki przeznaczane na zdrowie na mieszkańca, dostępność do leków, skuteczność programów profilaktycznych, stan środowiska.

W najnowszym rankingu (sierpień 2023 r.) za najlepszy został uznany system na Tajwanie (na 100 możliwych punktów zdobył 78,72). Kolejne miejsca na podium zajęły Korea Południowa i Australia, ranking zamykały zaś Honduras i Salwador (18,6). Polska znalazła się prawie idealnie w środku stawki – na pięćdziesiątym dziewiątym miejscu z wynikiem 37,71.

Sprawdziłem, jakie kraje otrzymały dziesięć punktów więcej i mniej od nas – to odpowiednio Wielka Brytania (47,15 – dwudzieste siódme miejsce na świecie) i Tanzania (27,6, co dało dziewięćdziesiątą czwartą pozycję). Zestawienie to wydało mi się symptomatyczne – tak właśnie czuję. Tu jest nasz system ochrony zdrowia – między Wielką Brytanią a Tanzanią. Dokładnie w połowie drogi między rozwiniętymi systemami zachodnimi a krajami Afryki Subsaharyjskiej.

Tu powinno nastąpić rytualne narzekanie – że to skandal, że nie takie powinny być nasze aspiracje, że powinniśmy patrzeć na Zachód, że autostrady to mamy takie (a często i lepsze) jak w Wielkiej Brytanii, a kardiomonitory dalej kleimy na bandaż i plaster.

Że politycy powinni wreszcie, szczególnie po pandemii, sprawy ochrony zdrowia wziąć sobie do serca, jak tak można, ludzie cierpią, umieralności na wiele chorób największe w Europie, kolejki, toniemy w papierach. Znamy, prawda? Słyszeliśmy to setki razy, pewnie miliony liter wydrukowano na łamach „Gazety Lekarskiej” z postulatami podobnymi do powyższych.

Ja jednak proponuję dziś Państwu nieco inne podejście. Proponuję się z tym faktem – że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy – pogodzić i uznać, że za naszego zawodowego życia znacząco lepiej nie będzie. Tak, jak się między Wielką Brytanią a Tanzanią urodziliśmy w kraju z takim systemem ochrony zdrowia będziemy też pracować do samej emerytury, w takim kraju przyjdzie nam umierać.

Kilka lat temu znieczulałem chorego do dużego zabiegu onkologicznego. Kolejno w trakcie operacji popsuły się: pulsoksymetr, kapnometr, termometr i parownik do podawania anestetyku, a na koniec pod operującym chirurgiem złamał się stołek. Postanowiłem wówczas – dość złości, czas na akceptację. Jesteśmy pośrodku pomiędzy światem medycyny nowoczesnej i rozwiniętej a tej prostej, raczkującej. To się nie zmieni.

Jeśli chcę tu zostać i w tym systemie pracować, to na więcej nie powinienem liczyć. Szkoda nerwów. Państwem zarządzają politycy, ale tworzą je obywatele – ich marzenia, aspiracje, lęki, światopoglądy, postawy i cechy charakteru. Polityka rozumiana jako sztuka utrzymywania się przy władzy jest w gruncie rzeczy ciągłą próbą jak najlepszej odpowiedzi na to, czego wyborcy, czyli naród, chcą.

Moja opinia, niech będzie, że kontrowersyjna, jest następująca: Polaków dobra publiczna ochrona zdrowia nie bardzo obchodzi. Nie obchodzi, bo niespecjalnie w nią wierzą, nie bardzo na nią liczą, nie bardzo wymagają od sprawujących władzę, żeby do zbudowania takiej ochrony zdrowia się przyłożyli.  Polak nie wierzy bowiem w nic, co państwowe. Polak wierzy w siebie, a państwu i innym Polakom nie ufa. Dowody? Bardzo proszę.

Oto wyniki Eurobarometru – badania opublikowanego zimą 2022 r.: Polacy charakteryzują się rekordowo niskim zaufaniem do instytucji. Sądom nie ufa 59 proc. z nas, przy europejskiej średniej 43 proc., policji – 57 proc. (Europa – 27 proc.), personelowi medycznemu – 33 proc. (w Europie to 20 proc.).

W marcu 2022 r. badano z kolei zaufanie pomiędzy obywatelami w kilkudziesięciu krajach świata, zadając proste pytanie: „Czy ogólnie rzecz biorąc większości ludzi można ufać?”. Średnia odpowiedzi pozytywnych wynosiła 30 proc., w Polsce wynik był czwarty najniższy spośród badanych państw – 16 proc. (gorsze były tylko Turcja, Malezja i Brazylia).

Jeśli te wszystkie dane przełożymy na codzienne życie społeczne, oznaczać to będzie, że większość naszych współobywateli uważa, że nie warto powierzać swoich ważnych spraw instytucjom publicznym. Że władza, jakakolwiek by była, wspólne pieniądze rozkradnie lub roztrwoni.

Polacy uważają też, że sąsiad czy daleki znajomy to raczej kombinator i za bardzo lepiej się z nim nie spoufalać. Typowy światopogląd polskiego obywatela, wyborcy, jest więc taki, że podatki to złodziejstwo, co państwowe to nigdy działać dobrze nie będzie, a drugi Polak to raczej darmozjad czy szemrany typ niż partner do współpracy.

Nie wierzymy więc w nic, co wspólne i państwowe, co niespecjalnie dziwi, gdy przyjrzymy się ostatnim dwustu pięćdziesięciu latom polskiej historii. Państwo było zwykle obce, opresyjne, nieprzyjazne – nasza krucha samodzielność ma nieco ponad trzy dekady. Wcześniej zaś kibitki, Syberie, obozy, pałowanie, internowania. Nie było kiedy nauczyć się wspólnego budowania struktur państwa. Nie było wreszcie kiedy nauczyć się zaufania do drugiego Polaka, bo przecież mógł się okazać choćby współpracownikiem wrogiego reżimu.

Dlatego Polacy kombinują na własną rękę. Jedna z może zabawnych, ale i zawierających część prawdy definicji klasy średniej jest taka, że jej przedstawiciel to człowiek, który ma w swoim telefonie zapisany numer do choć jednego znajomego lekarza. Znacie te połączenia, prawda? „Pomógłbyś ze skierowaniem na tomografię”, „Dałoby się coś przyspieszyć?”, „Słuchaj, boli mnie z prawej strony, podjechałbym do ciebie, będzie szybciej niż na SOR”.

Dlaczego ci wszyscy ludzie dzwonią do nas, zamiast udać się do najbliższej poradni albo szpitala? Bo nie wierzą, że drugi człowiek – inny Polak tam pracujący – zajmie się nimi uprzejmie i kompetentnie. Nie wierzą wreszcie, że państwowe instytucje są wydolne oraz sprawne (i często mają rację). Lepiej zadzwonić do kumpla. Ogarnie.

Istnieje też taka teoria, że do realnej zmiany dotyczącej usług publicznych dojść może wtedy, gdy naciska na nią właśnie klasa średnia, niezadowolona z poziomu tych usług.

Polskiej klasie średniej – jak pokazałem powyżej – system ten jednak nie bardzo doskwiera, bo w sprawniejszym poruszaniu się w nim pomoże znajomy lub znajoma, ewentualnie odpowiednio opłacane wizyty prywatne. Cierpią więc najbardziej ci, którzy nie mają do kogo zadzwonić (lub których nie stać na dopłacanie do leczenia), ale też nie są specjalnie sprawczy. Mamy więc pat.

Gdy czytają państwo ten tekst, jest już po wyborach parlamentarnych. Ja piszę go jeszcze przednimi, za to kilka dni po debacie przedstawicieli wszystkich komitetów. Podczas niej politycy mówili o migracji, drożyźnie, obronności, rosyjskim wazonie, dwuzłotówce i muzyce Krzysztofa Krawczyka.

O ochronie zdrowia padło jedno zdanie – wypowiedział je Szymon Hołownia. Nie zdziwiło mnie to ani trochę. Politycy mówią bowiem w tak kluczowych momentach o tym, co najbardziej emocjonuje wyborców. Polskiej medycyny na tej liście nie ma.

Do potrzeby stworzenia nowoczesnej, sprawnej i przyjaznej obywatelom ochrony zdrowia nie przekonała Polaków pandemia COVID-19. Nie przekonało ich ponad sto tysięcy zgonów, karetki stojące po kilkanaście godzin przed szpitalami i tlen kończący się na oddziałach.

Jeśli to nie zmieniło światopoglądu naszych współobywateli, to nie zmieni go już nic. Polak w przyjazną państwową ochronę zdrowia nie uwierzy, nie będzie skłonny poświęcić na nią większego procenta swoich zarobków, nie będzie wreszcie rozliczał polityków z prób uczynienia systemu przyjaźniejszym.

To, jak ten system wygląda, to rezultat tego, jacy jako naród jesteśmy – ani lepsi, ani gorsi od Brytyjczyków czy Tanzańczyków. Jesteśmy inni – o innej historii i mentalności. Pogódźmy się z tym. Próbujmy małych zmian, bo na te duże przez długie lata nie widzę tu szansy. Nie będziemy mieli Londynu w Warszawie.

Jakub Sieczko, anestezjolog

Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com

Słowa kluczowe: