Opowiadania dr Anny Pituch-Noworolskiej
Anna Pituch-Noworolska – laureatka VIII edycji konkursu „Przychodzi wena do lekarza” (I miejsce w kategorii Proza).
Foto: arch. prywatne
Lekarz pediatra, immunolog kliniczny. Po studiach rozpoczęła pracę w Klinice Hematologii Instytutu Pediatrii w Krakowie. Po obronie pracy doktorskiej została zatrudniona w powstającej pracowni immunologicznej, która z czasem rozwinęła się do Katedry Immunologii Klinicznej.
Od 2004 r. prowadzi Oddział Immunologii Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie. Jej pierwszy tomik „Bukiety czasu” wydano w 2006 r. Potem opublikowano kolejne, m.in. „Gotyk”, „Skrzynia pełna wiatru” czy „Portret z magnolią”. Na potrzeby spotkań poetyckich w Sali Fontany klubu Pod Gruszką opracowała 4 scenariusze spektakli poetyckich. Prowadzi własne warsztaty poetyckie pod nazwą „Spacer z poezją”.
Foto: pixabay.com
GRA Z CIENIEM
Przy biurku siedziała siwiejąca kobieta o łagodnych, brązowych oczach. Równo i regularnie stukała w klawiaturę, nie patrząc na monitor i pisany tekst. Po dłuższej chwili zatrzymywała wystukiwanie liter i czytała napisane fragmenty opinii, epikryzy czy analizy – powoli poprawiała błędy. Nie umiała, jak młodsi, pisać, nie patrząc na klawiaturę, a jedynie na monitor, natomiast potrafiła napisać całą stronę, a dopiero potem powoli poprawiać i uzupełniać urwane zdania czy błędnie napisane słowa. W pokoju było już szaro, świeciła się tylko jedna lampa stojąca na półce nad biurkiem i oświetlała głowę oraz dłonie piszącej. Na ścianach wisiały obrazy – oryginały – panoramy Biecza, mały delikatnie malowany akwarelami brzeg jeziora, rynek we Lwowie z pomnikiem Mickiewicza, kwiaty – Maki i Słonecznik.
Na wprost siedzącej przy biurku wisiał piękny kalendarz. Za plecami miała zwykłą, bez wyrazu „służbową” biblioteczkę pełną książek, teczek z gromadzonymi odbitkami, publikacjami. Dzięki obrazom, kwiatom w słoju tworzącymi miniaturowy krajobraz z fikusem, dwoma poduszkami mchu, niewielkim jasnozielonym aloesem i jakąś inną drobną, zieloną rośliną, pokój nabierał osobistego wyrazu. Wszystko to razem tworzyło niecodzienne wnętrze zwykłej, lekarskiej dyżurki w szpitalu. Ale to był jej pokój, więc musiał mieć coś, co pozwalało jej czuć się dobrze i pracować spokojnie. O tej porze wieczoru już nie dzwonił telefon, więc cicha muzyka dopełniała nastroju. To była ta pora dnia, którą lubiła w szpitalu najbardziej.
Pojawiła się w nim jako studentka trzeciego roku wydziału lekarskiego ponad pół wieku temu. Potem jako stażystka, a w końcu już jako pracownik. Trafiła na wymarzoną hematologię z nadziejami znalezienia odpowiedzi na wiele pytań naukowych i klinicznych. Jej ciekawość pchała ją do pracy w laboratorium, nie tylko wśród pacjentów na oddziale. Tu na oddziale, badając chorych, rejestrowała objawy, czuła ból i cierpienie, widziała jak choroba zabijała, jak niewiele można było zrobić, aby uratować te dzieci. A potem oglądała te komórki pod mikroskopem, szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego nagle złośliwieją, stają się nieposłuszne czynnikom regulującym ich życie i funkcję, dlaczego mnożą się bez końca, szkodzą i zabijają.
Dlaczego, choć wyglądały tak samo, komórki od niektórych pacjentów wykazywały wrażliwość na leki, co pozwalało zahamować ten proces dostępnymi wówczas lekami, a niektórych komórek nie dało się pokonać. Nawet teraz, gdy tych leków jest o wiele więcej, gdy są schematy ich stosowania, a terapia jest bardzo agresywna, nadal są takie formy rozrostów nowotworowych, w których żadne leczenie nie hamuje agresji komórek. Oglądała je pod mikroskopem, potem w cytometrze i choć potrafiła już bardzo wiele powiedzieć o ich charakterze, o odmienności od zwykłych, spokojnych i pracujących zgodnie z dedykowanym przeznaczeniem, nie umiała odpowiedzieć na pytanie, co stanowi ten pierwszy ruch, który wytrąca je z normalnego rytmu, powoduje, że stają się nieposłuszne i oporne, że jak powódź zajmują cały szpik, wypierając wszystkie inne komórki, a potem wodospadem przelewają się do krwi i narządów, aby powoli zabijać. Odpowiedzi na pytanie, w którym momencie funkcji szpiku coś idzie nie tak jak powinno, co powoduje zamęt w regularnym rozwoju komórek, do dziś nie zna nikt. Więc nie tylko jej się nie udało…
NIEISTNIEJĄCY CZAS
Zapadał letni wieczór. Cisza szpitalna była tym, co lubiła najbardziej, zwłaszcza na dyżurach. Był to czas, w którym była tylko ona, pielęgniarki, pacjenci i choroba. Ta cisza była namacalna, miała zapach, barwę i fakturę, którą można było niemal dotknąć. Słyszało się w niej ciche pobrzękiwanie aparatury sygnalizacyjnej – kroplówki, monitory pracy serca, oddechu, ssaki i wiele innych. Ale to nie te dźwięki dawały owo wrażenie ciszy, którą odbierała wszystkimi zmysłami. Chodziła powoli od sali do sali, patrząc na śpiące dzieci, czasem obecne matki przy łóżku. Czuła ich niepokój, lęk, niewypowiadane prośby, milczące ślady łez na twarzach. Matki, którym pozwalano pozostać przy dzieciach na tym oddziale, żyły w stanie zawieszonym. Gdzieś za oknem był normalny świat z prostymi kłopotami, nieszczęściami, które tu wydawały się blade, nieważne i zupełnie pospolite.
Ich maskowany niepokój powodował, że bały się spać, żeby nie umknął im ani jeden ważny moment życia dziecka. Ich sen nie był snem, to zmęczone organizmy kazały się położyć, skulić na rozkładanym fotelu, ale słyszały każdy oddech dziecka, każde poruszenie, słaby jęk przez sen, wejście lekarza, pielęgniarki, wiedziały, kiedy kończy się kroplówka, kiedy podać kolejny lek. Ten stan zawieszenia w szklanej kuli własnego bólu, czekania i bezsilności był czasem straconym, czasem, którego nie chciały pamiętać, dni, które zasypywały za sobą wszystkimi możliwymi sposobami. Wrzucały do szuflad niepamięci, zamykanych najmocniej i najszczelniej jak tylko można było. Ale teraz – teraz jeszcze są tu…. Czekają na działanie leków, na poprawę, choć niektóre z nich już wiedzą, że czekają i pomagają w tym ostatnim odcinku drogi, w przejściu na drugą stronę, że niczego już nie da się uzyskać, że przegraliśmy z chorobą.. Pozostawała już tylko ulga w bólu, duszności i bezsenności. Były świadkami tego, czego nigdy nie chciałyby doświadczać, a jednak przypadł im ten los. Zastygłe w milczeniu i lęku, liczyły każdy oddech, bo jeszcze jest, a dopóki jest – jest nadzieja…
W ciszy nocnego oddziału czuło się obecność tego Cienia, który też chodził od sali do sali, wybierał moment i chore dziecko, u którego gasił oddech jak świeczkę. Czasem było to wrażenie przeciągu, nagłego powiewu i tyle, a czasem czuła prawie namacalną obecność Cienia za jej plecami. Nie widziała nikogo, ale wiedziała, że on tam jest. Choroba, jej przebieg i koniec były jak partner w szachach – ruch ze strony Cienia to nowy objaw, brak odpowiedzi na lek, wznowa procesu. Ten ruch wymagał analizy i odpowiedzi ze strony lekarza – nowy lek, inna dawka, inne wsparcie dla osłabionego organizmu. I tak, aż do końca – albo wygrywał Cień albo lekarze i ich wiedza oraz umiejętność wkroczenia w proces choroby.
CIEŃ
Namacalność ciszy szpitalnej powodowała, że nawet jeśli mogła się położyć na chwilę, to i tak nie mogła zasnąć mimo zmęczenia całym dniem i perspektywą kolejnego, bo wtedy po dyżurze pracowało się dalej cały dzień. Patrzyła przez okno na drzewa, kołyszące się gałęzie i słuchała ciszy zza drzwi. Każdy krok pielęgniarki, skrzypnięcie drzwi korytarza, delikatne zamykanie drzwi do sali – te dźwięki prawie niesłyszalne, brzmiały jak donośne, wołające sygnały. Czasem nie kładła się w ogóle, krążąc od sali do sali popędzana niepokojem i wewnętrznym poczuciem, że Cień jest, że poluje i należy się go bać, próbować chronić przed nim, choć walka prawie zawsze była przegrana.
Pewnej nocy weszła do sali kilkuletniego chłopca, którego matka nie mogła być przy nim. Wydawało, się że jest w dobrej fazie choroby, że jest chwilowo bezpieczny. Weszła, bo jej wewnętrzny niepokój ostrzegał… Chłopiec leżał nieruchomo, był nieprzytomny i umierał…. Pozornie bez uzasadnienia, bez wytłumaczenia – to nie ten stan, nie ta faza choroby, ale umierał. Były przy nim tylko ona, zaalarmowane pielęgniarki, ksiądz i Cień, z którym wtedy rozpoczęła swoją grę. Rano poszła do kaplicy. Jako jedyny szpital w tamtych czasach miał własną kaplicę i księży. W tryptyku głównego ołtarza, na bocznych skrzydłach były dwa anioły o poważnych, zadumanych twarzach.
Miały wspaniałe, kolorowe szaty i skrzydła. Patrzyły na modlących się jakby mówiły – nie pytaj, my nie znamy odpowiedzi, my jesteśmy jedynie posłańcami, to nie do nas te pytania. Nie zadawaj ich, nie usłyszysz odpowiedzi. Więc nie pytała, mając w oczach twarz umierającego chłopca. W jej grze z Cieniem widziała nie tylko umierających chorych, ale i głębokie rany, jakie ta śmierć zostawiała po sobie. Najczęściej obecność Cienia czuło się nocą, w ciszy i niebieskich światła korytarzy. Ale potrafił przyjść w pełni pięknego dnia, dnia pełnego nadziei i radości. Tak było w dniu św. Mikołaja, gdy po szpitalu krążył z prezentami przebrany Mikołaj. Tego dnia umierała 16-letnia dziewczyna, którą choroba zmiotła w ciągu 3 miesięcy. Była jeszcze we wrześniu na wakacjach, gdy zaczęła uparcie krwawić z dziąseł. I to był początek. A potem intensywne leczenie, żeby opanować postęp choroby.
Próby uzyskania remisji, utrwalenia jej spełzły na niczym – nie udało się ani złagodzić objawów, ani zahamować proliferacji opornych komórek. Tylko ból udało się znieść. Umierała w zimowym dniu, białym od świeżego śniegu z lekkim mrozem, którego można było się domyślać po delikatnych wzorach na szybie okiennej. Była jedynaczką i jej rodzice pozostali sami. Gdy umierała, byli istotami pustymi wewnątrz, okaleczonymi przez los. Nie mieli nikogo, tylko siebie. Dwoje samotnych ludzi, idących obok siebie, oddalonych o wieczność cierpienia. Nie było odpowiedzi na pytania – dlaczego ta choroba, dlaczego ona, dlaczego teraz, dlaczego tak szybko, bez dania szansy na uratowanie. Milczenie zabierało i pytania i niewypowiedziane odpowiedzi. Miała w oczach ich postarzałe, nieobecne sylwetki, gdy wychodzili ze szpitalnego pokoju, pozostawiając ciało córki. Szli nieobecni w dalsze życie, którego nie mieli.
BŁĘKITNE ŚWIATŁO CZUWANIA
Wtedy, gdy przyszła do pracy, wydawało jej się, że potrafi tyle zmienić, że uda się dokonać postępu, że będzie lepiej, na pewno będzie lepiej. Nie było. Więc opisywała dzieje niektórych pacjentów z nadzieją, że to też pomoże jej w rozumieniu choroby i stanu chorych, ich samotności, chęci lub braku chęci mobilizacji i walki o życie. Kiedy i dlaczego odchodzą na wewnętrzne wyspy milczenia. Pisała dzieje jednej z pacjentek, której jak wielu wówczas, nie udało się uratować.
Jej relacja z Moniką była dość szczególna, bo czuła jej samotność i bezsilność wobec złych stosunków domowych, braku ciepła, stabilności i poczucia bezpieczeństwa, konfliktu brata i jej samej z ojcem, biernej postawy matki. Jakby tego było mało, pojawiła się ciężka choroba z nawrotami, bólem i niełatwym leczeniem. Jak przed chorobą tak i w jej trakcie nic się nie zmieniło w domu i szpital był koniecznością, ale również ucieczką. Leżała podwójnie samotna, pełna bólu, bezsenności i narastającego poczucia odchodzenia. Milczała. Tylko z nią, lekarką o niemodnie upiętych w kok włosach i zawsze wyprasowanej niebieskiej sukience, była w stanie pokazać emocje. W jednej z rozmów ta lekarka doprowadziła ją do łez, choć obiecywała sobie, że nie będzie słaba, że wytrzyma wszystko, co niesie los. A jednak, płakała długo, cicho i samotnie po rozmowie z nią.
Potem dowiedziała się, że ta lekarka jest równocześnie psychologiem. To pewnie dlatego udało jej się ją podejść, złamać i pozbawić pancerza, w który się uzbrajała, żeby nie pokazać słabości. Jeszcze tego lata, gdy nie czuła choroby, pojawiła się młodzieńcza miłość i teraz, gdy pobyty w szpitalu, na krótko przerywały powroty do domu, najwięcej ciepła, spokoju i troskliwej opieki ofiarował jej chłopak. On, który na samym początku dorosłego życia dostał od losu naukę cierpienia, bezsilności, czekania i umierania dziewczyny, którą kochał. Szpital odgrywał w ich historii ważną rolę i dlatego wspomnienie o Monice zatytułowała „Błękitne światło czuwania”, bo w nocy, pozostawały świecące niebieskie lampki, umocowane w podłodze wzdłuż ścian. Pozwalały spać pacjentom i ich opiekunom, ale szybko dojść lekarzom i pielęgniarkom do sali pacjenta, bez włączania ogólnego oświetlenia.
TĘCZOWE SKRZYDŁA ANIOŁÓW
Zależnie od programu leczenia i odpowiedzi na to leczenie, chorzy pozostawali w szpitalu kilka tygodni lub kilka miesięcy. Rodzice przyjeżdżali często do większości dzieci, ale byli i tacy, do których przyjeżdżali bardzo rzadko, bo z daleka, bo w domu kilkoro drobnego rodzeństwa, bo brak pieniędzy na podróż i nocleg… Małego, siedmioletniego Jacka matka zostawiła, zgłaszając lekarzom, że nie może przyjeżdżać chyba, żeby było bardzo źle albo po dziecko do domu. Leżał sam, bo wartości krwi po cyklu chemioterapii nie pozwalały na obecność innego dziecka w tym samym pokoju. Przychodziła nauczycielka i to były wspaniałe 2 godziny, ale tylko 2 godziny…
Kiedyś po rozmowie z nim lekarka przyniosła mu książkę – powoli składając litery, przeczytał. Z czasem nabrał wprawy i czytał szybciej, więc pojawiały się nowe książeczki z biblioteki szpitalnej, a potem domowej biblioteki lekarki. Zapytała, czy lubi rysować – roześmiał się – bardzo lubi. Dostał blok i małe opakowanie 6 kredek. Narysował ołtarz kaplicy z aniołami. Nauczycielka pomogła mu narysować skrzydła, żeby były symetryczne, ale kolorować chciał sam. Gdy pojawiła się jego ulubiona lekarka zapytał, czy ma może więcej kredek, bo te skrzydła są takie barwne, takie tęczowe, a on ma tylko 6 kolorów. Dostał komplet 24 kredek i dwa kolejne bloki. Rysował wszystko, co pamiętał z niewielu spacerów po szpitalu, gdy ktokolwiek miał czas i chęci z nim spacerować, a jego stan na to pozwalał. Często zabierała go matka dziewczynki z sali obok i wtedy najchętniej szedł do kaplicy, bo anioły i ich skrzydła pociągały go jak magnes…
Po latach lekarka zobaczyła wernisaż młodego malarza i dziwnie znajomo zabrzmiało jego nazwisko. Sprawdziła, to było nazwisko Jacka, chłopca od skrzydeł aniołów. Wernisaż był wspaniały, ale obrazy były w szarych tonacjach z dużą proporcją kolorów zgaszonych, przyćmionych, delikatnych… Patrząc na nie myślała, że to ślady po szpitalu, po samotności małego, ciężko chorego chłopca. Nie chciała go spotkać, nie wiedziała, jak zareaguje, jeśli ją pozna, czy przypomnienie tego, co za nim w przeszłości, nie wróci, nie odezwie się nocnym lękiem, niepokojem, niepewnością jutrzejszego dnia. Wyszła z wernisażu, zanim pojawił się twórca obrazów.
Pobyt na oddziale hematologii uczył ją nie tylko cierpliwości, zdobywania kolejnych wiadomości zawodowych, ale i rozumienia pacjentów, zwłaszcza tych małych. Wydawało się, że nie rozumieją swojej sytuacji. To nieprawda, tylko trzeba umieć ich słuchać. W lipcowy dzień, piękny i słoneczny, miała dyżur. Powoli przechodziła od sali do sali, rozmawiając z dziećmi i obecnymi rodzicami. W kolejnej sali był 8-letni Maciek. Leżał jeszcze w dobrym stanie, ale jego komórki właśnie pokazały, że są oporne na leczenie i nie opanujemy nawrotu ostrej białaczki. Zapytał, czy może pójść z nią z wizytą do innych dzieci. Zgodziła się. W pewnej chwili Maciek zapytał:
– Czy ja umrę?
– Każdy kiedyś umrze – odpowiedziała lekarka. – I ty, i ja, tylko nikt nie wie, kiedy.
– Ale ja wiem, że niedługo, bo ze mną jest źle.
– Przecież mówiłeś, że czujesz się dobrze, dlaczego tak sądzisz?
– Bo przedtem miałem punkcję szpiku, jak wychodziłem do domu, a teraz nie miałem i mam jutro iść do domu.
– A nie chcesz iść do domu?
– Chcę, bo mama urodzi siostrzyczkę za kilka dni.
– No to pójdziesz i zobaczysz siostrzyczkę.
Skończyli obchód. Lekarka wpisała do zleceń wykonanie punkcji szpiku w następnym dniu, choć i tak już z oceny rozmazu krwi było wiadomo, że jest pełna wznowa, że nie ma szans na remisję i wyleczenie. Ta punkcja, choć nieuzasadniona z punktu widzenia lekarskiego, była konieczna dla jego spokoju, zapewnienia o dobrym stanie. Objawy załamania i tak się pojawią, ale na razie czuł się dobrze, więc należało podtrzymać jego nastrój i siły tak, aby zdążył wrócić do domu i zobaczył siostrę. Nie było jej, kiedy wrócił na oddział, aby umrzeć, więc nie zdążyła go zapytać, czy podobała mu się siostrzyczka. Najważniejsze, że udało mu się ją zobaczyć.
Skończyła pisać, spojrzała na ciemność za oknem. Przed wyjściem z budynku postanowiła przejść się po oddziale, na którym spędziła tak wiele lat. Tylko tam ciszę odbierała wszystkimi zmysłami, tylko tam prowadziła swoją grę z Cieniem. Wiedziała, że on tam wciąż jest i czeka..… Być może już tylko na nią, bo tylko ona była jego przeciwnikiem.