Pęknięte serce, czyli znieczuleni aż do bólu
Opowiadanie dr Beaty Januszko-Giergielewicz, laureatki konkursu „Przychodzi wena do lekarza”.
Foto: archiwum prywatne
Telefon w szpitalu najczęściej nie wróży niczego dobrego. Szczególnie na dyżurze, a już z pewnością w godzinach popołudniowych. Ten zaś rozległ się zupełnie niespodziewanie. Ostry dźwięk telefonu wyrwał mnie z monotonnego rytmu uzupełniania historii chorób, który przerywał jedynie ciąg szlagierów, płynący z włączonego radia.
Dzwonił lekarz dyżurny z oddziału chirurgii. Przyjęli tam przed kilkoma godzinami młodego człowieka po silnym urazie przedniej części klatki piersiowej (spadły na niego bale drewna podczas pracy w pobliskim tartaku), pozostającego na obserwacji. Lekarz dyżurny referował: – Chory w stanie ogólnym dobrym, w kontakcie słownym logicznym, ból uśmierzony farmakologicznie, parametry morfologii krwi „trzyma”, problemem jest utrzymująca się tachykardia i tendencja do niskich wartości ciśnienia tętniczego. Poza tym bez niepokoju klinicznego. W TK klatki piersiowej, poza złamaniem kilku żeber, szczęśliwie nie doszło do innych obrażeń, płuca bez cech odmy, serce bez istotnych odchyleń. Konsultowany wcześniej przez internistę, EKG bez cech ostrego niedokrwienia, cechy tachykardii, stężenie troponiny podwyższone nieznamiennie, jak to po urazie. Zalecono jedynie obserwację życiowych parametrów.
Wpis anestezjologa podobnej treści – bez cech wstrząsu, bez wskazań do hospitalizacji w OIT.
– Czy coś podać na tę tachykardię? – pada klasyczne pytanie chirurga do internisty. – Jako że w tym przypadku jest to prawdopodobnie objaw wyrównawczy, nie należy go zwalczać, tym bardziej że ciśnienie raczej niskie – pada również rutynowa odpowiedź z mojej strony. Zalecam ścisłą obserwację, uczulam intuicyjnie na potencjalny wstrząs pourazowy, rozwijający się w czasie. Ale co jest uszkodzone? Myślę… Może to tylko reakcja chorego na ból i stres? Zalecam ECHO serca w godzinach rannych (nurtuje mnie to ciśnienie i tachykardia), bo TK kontrolne już chirurdzy wcześniej zaplanowali.
Rano – bomba! Wpada kardiolog, wyśmienity echokardiografista, z szokującą wiadomością: – Ależ ten pacjent ma pęknięte serce! Dziurawa ściana prawego przedsionka, krew przesącza się do osierdzia, ale zrobił się mechanizm wentylowy, dlatego nie dolewał krwi gwałtownie! Rozwija się tamponada serca! A pacjent, o dziwo, przytomny, logiczny, jedynie zgłasza ogólne osłabienie! Dzwonię na kardiochirurgię!
Konsultujący kardiochirurdzy zalecili jednak wykonanie zaplanowanego TK. Bez tego badania żaden kardiochirurg nie otworzy przecież w takiej sytuacji klatki piersiowej. Na podstawie samego ECHA serca?! To zbyt „grube” badanie dla kardiochirurga, mało pewnych przesłanek diagnostycznych. Na szali położone jest życie pacjenta i zabieg operacyjny z tak wysokim ryzykiem powikłań! A jeśli to pomyłka diagnostyczna? Czas działa na niekorzyść pacjenta, do ośrodka kardiochirurgii dystans około 30 km, a organizacja transportu, kolejne badania, procedury itd. Jeżeli to rzeczywiście pęknięcie serca, szansa statystyczna na przeżycie pacjenta w takich warunkach jest znikoma!
Myślenie. Dylematy. Decyzje. Ułamki sekund! Jedyny ekspert władny podjąć tak trudną decyzję – najbardziej doświadczony kardiochirurg w regionie. W pracy niestety nieobecny. Może jest na miejscu, blisko swojego szpitala? Może zaryzykuje? Tylko on może podjąć tak ważką decyzję. Szczęśliwie był na miejscu. Wziął na siebie i decyzję, i ryzyko. Zoperował pacjenta tylko na podstawie ECHA serca. W ostatniej chwili. Chory w trakcie zabiegu był już umierający. Jednak przeżył, udało się go uratować i ma się świetnie.
I to właśnie jest prawdziwa medycyna, którą powinniśmy i pragniemy się zajmować!
W takie właśnie spektakularne akcje lekarskie powinna iść cała nasza energia, wiedza i doświadczenie. Owe chwile zwycięstwa nad chorobą i potencjalnym zagrożeniem śmiercią dodają nam skrzydeł, znoszą uczucie dramatycznego zmęczenia, łagodzą stany wypalenia zawodowego, nadają sens naszej pracy, którą przecież tak kochamy. Bo z nienawiścią do zawodu nie da się przecież żyć latami, prędzej czy później skończyłoby się to „rozwodem”. A więc to, że trwamy latami w tak silnym związku emocjonalnym „ja i medycyna”, musi dowodzić, że nie jesteśmy chyba przewlekłymi frustratami i ofiarami emocjonalnymi. Jeśli tak, to byłby to z pewnością ZBIOROWY PRECEDENS!
Dziś i mnie pęka serce. Nie przywaliły mnie jednak żadne półki z medycznymi książkami, nie uszkodziły ciężkie studia, ani też karkołomne egzaminy. Takie rzeczy nie zabijają! Czynić to może jednak skutecznie SYSTEM, w jakim przyszło nam pracować, a w którym wykonywanie naszego zawodu w sposób należyty i godny staje się powoli niemożliwe. W tym systemie rządzi niepodzielnie CHAOS – jedyna stała oś tego systemu. Reszta otoczenia wokół nas ciągle się zmienia jak na karuzeli: ustawy, założenia, limity, procedury… Postęp w medycynie, jako dziedzinie, jest czyniony. Organizacyjnie zaś ciągle zmierzamy po równi pochyłej.
Znieczulica w szpitalach? Oczywiście, że jest faktem! Dużo o niej piszą dziennikarze w dzisiejszej prasie. Ba, ona jest i… będzie! Przy kołowrotku szybko przyjmowanych pacjentów, braku sekretarek i wsparcia biurokratycznego brakuje czasu dla pacjenta. Przemęczenie to drugi sprzymierzeniec znieczulenia – wzbudza złość i niechęć do drugiego człowieka, zabiera siły, energię i wrażliwość na cierpienie chorego, uniemożliwia głębię przeżywania i zaangażowania. Jest ono skutkiem ubocznym i nieszczęśliwym dla medyków odruchem obronnym. Chodzi o to, żeby przeżyć w tym buszu. A lekarz też człowiek, podlega przecież prawom biologii. Z czasem znieczula się na bodźce, znieczula… aż do bólu!
Profesjonalizm to nie tylko styl uprawiania zawodu, lecz także umiejętność panowania nad emocjami. Niełatwo być wrażliwym i zarazem odpornym psychicznie, szczególnie w takich trudnych warunkach i w przewlekłym narażeniu na stres – to kolejne sprzeczności, z którymi spotykamy się my, lekarze. A przecież od dawna wiadomo, że długotrwałe narażenie na stres i frustrację zmienia człowieka, czasami ostatecznie i nieodwracalnie. Profesor Andrzej Szczeklik pisał wielokrotnie o zmianie charakteru lekarzy, obserwowanej na przestrzeni wielu lat pracy, udowadniał naukowe podłoże tych przeobrażeń. A co by napisał dziś, obserwując je w dzisiejszym, dramatycznym SYSTEMIE? Znając jego wrażliwą osobowość, nie starczyłoby mu na to właściwych słów i zagrałby pewnie tylko na swoim pięknym białym fortepianie jakąś tęskną etiudę. Mowa ciała i duszy… Słowa są zbędne.
Kroczenie po utartych ścieżkach prowadzi z czasem do rutyny i zabija pasję. A my tak już o tym wadliwym systemie tyle lat piszemy, walczymy bez skutku o jego zmianę i nie możemy się wydostać z jego kolein, które stają się coraz bardziej grząskie i kręte.
Gdybym miała pracować jako lekarz według zasad owego systemu, zgodnie z tym, co on mi narzuca, nie mogłabym uprawiać swojego zawodu uczciwie, a już na pewno nie zgodnie z przysięgą Hipokratesa. Dyplom lekarski mogłabym właściwie włożyć do szuflady. Dlatego też, jak wspomniany kardiochirurg, przyjeżdża się do szpitala poza godzinami pracy, wolny czas przeznacza na naukę i dokształcanie, a jak trzeba, to realizuje się wymarzone specjalizacje na bezpłatnych wolontariatach, co z pewnością nie jest prawidłową praktyką. Bo przecież lekarzem się jest, a nie bywa. Ten zawód zrasta się z osobowością i ją przenika. Gdybym więc uległa systemowi, to w moim pojęciu musiałabym przestać być lekarzem, a tym samym przestać być sobą. To przecież niemożliwe!
Pozostaje więc nieustająca walka. A jak się buntować, to najczęściej za młodu! Pęka mi więc też serce, że społeczeństwo nie rozumie buntu młodego pokolenia lekarzy, którzy w takich warunkach nie chcą pracować, nie chcą zarabiać niegodnych pieniędzy. A że nie akceptują zmian, trwających kilka długich lat? Cecha młodości – brak cierpliwości. Znam poważniejsze przywary i większe przestępstwa, które nikogo nie gorszą. Oni spojrzeli na wszystko okiem nowego pokolenia wchodzącego w zawód. Buntują się przeciwko SYSTEMOWI, statusowi bycia jego niemymi zakładnikami i niewolnikami. Chcą być lekarzami, którym wolno wyrazić własne zdanie i przekonania. A że są młodzi? Z tego akurat się szybko wyrasta – słaby argument. Najpierw jest się „za młodym”, a potem „za starym”… Kiedy się więc tę medycynę zmienia, kształtuje? Moim zdaniem zawsze, bez względu na wiek i stopień rozwoju zawodowego. My zaś, lekarze specjaliści, w tym naszym niewolnictwie systemowym o wolności już trochę zapomnieliśmy. Może warto sobie przy tej okazji o niej przypomnieć?
Nasuwa mi się refleksja, że lekarz w Polsce to ciągły bojownik – bez względu na wiek, staż pracy i doświadczenie. Kończąc medycynę, nie sądziłam, że równocześnie wcielono mnie do wielotysięcznej armii po fachu i że będę musiała się uczyć nie tylko medycyny, ale znaczniej trudniejszej sztuki przetrwania w zawodzie oraz ochrony tego, co powierzono mi wraz z dyplomem lekarza – wartości, idei i tajemnicy tego pięknego zawodu.
Bądźmy więc wszyscy razem jej strażnikami. Bądźmy po prostu lekarzami.
Tekst opublikowano w „Biuletynie Lekarskim” Warmińsko-Mazurskiej Izby Lekarskiej, grudzień 2017, nr 150