9 marca 2025

Przylądek Dobrej Nadziei

Wycieczki do Afryki Południowej stają się coraz modniejsze, ale nie aż tak popularne, jak inne kierunki na kontynencie. Stąd też pierwsze zdziwienie: nikomu nie było ciepło.

Góra Stołowa. Fot. shutterstock.com

Spojrzenie na mapę wiele wyjaśnia. Na wprost Przylądka Igielnego, gdzie mieszają się wody oceanów Indyjskiego i Atlantyckiego, leży już tylko Antarktyda. Między czerwcem i sierpniem w Górach Smoczych, na wyżynie Wysoki Weld i w Johannesburgu (położonym na wysokości 1753 m n.p.m.) nierzadko leży śnieg.

W lecie temperatury w Kapsztadzie oscylują w granicach 30°C, a w zimie przeważają chłodne dni z deszczem. Zatem określenie „klimat śródziemnomorski” brzmi atrakcyjnie, ale tylko do lodowatego uderzenia wiatru na Górze Stołowej. Dlatego po wielu konsultacjach wybrałem się do RPA wiosną (listopad) i mimo walizki wypchanej ubraniami na wszystkie pory roku (w Polsce spadł właśnie pierwszy śnieg) warto było zobaczyć budzącą się do życia sawannę.

Zapomnieć o miastach

Prawdziwy citybreaker, a należę do fanów miast, w których podziwiam cuda architektoniczne, w Republice Południowej Afryki nie będzie miał zbyt wiele do roboty. Powody są co najmniej dwa. Pierwszy to bezpieczeństwo turysty, które w Pretorii czy Johannesburgu nadal nie jest pewne. Ciągłe ostrzeżenia, żeby się nie oddalać, oraz oglądanie budynków i pomników z okien autokaru nie pozwalają na poznanie klimatu metropolii i denerwują. Osiedla i instytucje państwowe ogrodzone są wysokimi murami z drutem kolczastym podłączonym do prądu. Wciąż stosunek zabójstw i gwałtów do liczby ludności należy tutaj do najwyższych na świecie.

Drugim powodem, aby nie tracić czasu w mieście, jest wyższość krajobrazu nad urbanistycznymi rozwiązaniami pochodzącymi najczęściej z czasów kolonialnych podbojów Portugalczyków, Holendrów i Brytyjczyków. Enklawą wydaje się jedynie Kapsztad, miasto Christiaana Barnarda, który w klinice uniwersyteckiej pierwszy na świecie wykonał udaną transplantację ludzkiego serca. Jedną z trzech stolic RPA, ukrytą w głębokiej zatoce, warto podziwiać z potężnego masywu Góry Stołowej, przykrytej magicznie spływającym w dół obrusem mgły. Panoramiczna kolejka linowa wiezie rzesze obcokrajowców na płaski szczyt, z którego rozciągają się zapierające dech widoki z bryzą oceanu.

Przylądek burz

Żegnając Kapsztad, trzeba na dobre zapomnieć o wielojęzycznym gwarze miejskim, poddając się urokom zielonych dolin, kwitnących drzew i krzewów, podmuchom wiatru oraz oceanicznej otchłani. Okoliczne winnice przypominają o tradycji winiarskiej, którą zaszczepili w Afryce Holendrzy w XVII wieku. W 1684 r. założono pierwszą na Półwyspie Przylądkowym winnicę Groot Constantia. Pochodziły z niej ulubione wina Bismarcka i Napoleona, wytwarzane w dużej mierze dzięki wiedzy i doświadczeniu uciekających przed prześladowaniami francuskich hugenotów.

Smak wina traci moc przy spotkaniu z kolonią afrykańskich pingwinów na piaszczystej plaży nieopodal Simon’s Town. Chodzące parami, wylegujące się po całodziennym żerowaniu na skałach, wypychane przez fale, kopiące dołki na jaja składane zawsze w tym samym miejscu gniazdowania, monogamiczne i wierne sobie przez cale życie. Nic dziwnego, że w sklepiku parku krajoznawczego największe wzięcie mają drobiazgi z podobizną nielotnych ptaków we frakach. Od magnesów do skarpetek góruje pingwinów czar.

Drugą atrakcją fauny w drodze do Punktu Przylądkowego są stada fok pozujących do zdjęć na granitowych wysepkach. Przyjemny rejs statkiem przypomina o cieplejszym ubraniu, a niewielki port zaprasza do pierwszego przeglądu afrykańskich bibelotów z drewna, kamienia, drutu i koralików. Na plażę, z przygotowanym do masowych zdjęć pamiątkowych napisem „Przylądek Dobrej Nadziei”, zjeżdżają wszystkie autokary. Huk spienionych fal i skaliste wzgórza wokół.

Miejsce nazwane przez Vasco da Gamę Przylądkiem Burz, zdradliwe dla najlepszych nawigatorów, przemianowane zostało przez portugalskiego króla, z nadzieją na odkrycie drogi do Indii. Kilka kilometrów dalej i znacznie wyżej znajduje się Punkt Przylądkowy, z którego odjeżdża kolejka linowa do nieczynnej latarni morskiej, i tam to już wieje na całego. Uwaga więc na wszystko, co może bezpowrotnie odfrunąć w wąski przesmyk między dwoma prądami: Benguelskim i Agulhas.

Wielka piątka

Kiedy w Afryce zaczyna padać deszcz, najpierw przelotny, potem ulewny i całonocny, w głowie turysty rodzą się niepokoje, jak będzie wyglądać jego podróż przez Park Narodowy Krugera. Wymarzone reporterskie polowanie na „wielką piątkę” wydaje się wówczas oddalać. Nic jednak bardziej mylnego, gdyż zakurzona i zdrewniała flora nabiera kolorów, roślinożercy chętnie zajadają zielone pędy, a drapieżniki wybierają się na krwawe safari, by móc wykarmić swoje nowo narodzone potomstwo. Najtrudniej sfotografować lamparta, co nie znaczy, że nie można go zobaczyć przez lornetkę. Najłatwiej napotkać bawoły, ale nie są one skore do podchodzenia do samochodu.

Obserwacja lwów podnosi ciśnienie z radości i jakiegoś pierwotnego lęku. Spojrzeć lwicy w oczy można naprawdę z bliska. Słonie afrykańskie zaskakują swoją potęgą, dzikością i opiekuńczością nad młodymi. Nieufne, nastroszone, cały czas w ruchu. Czarne nosorożce żerują w oddali i nie widzą świata poza sobą. Liczenie do pięciu udaje się oczywiście nielicznym, ale rekompensują to inne zwierzęta: tańczące żyrafy, karmiące hieny, antylopy przeróżnej maści, bałaganiarskie małpy, wyczekujące sępy i biegnące w nieznane zebry. Na szczęście nie towarzyszyły im komary.

Zupełnie inny charakter ma Park Chobe w Botswanie. Wysuszona do cna ziemia, zakurzone drogi, niepoliczalne stada słoni, wylegujące się na brzegu rzeki hipopotamy i krokodyle. Z kolei w Zimbabwe warto popłynąć na wieczorny rejs po Zambezi i zobaczyć, jak zachodzi słońce na drugiej półkuli, odwrotnie niż się do tego przyzwyczailiśmy. Żegnając Afrykę, miło jest poczuć na twarzy krople wody, w bujnej roślinności lasu deszczowego, idąc na spacer wzdłuż Wodospadów Wiktorii. Odkryte przez szkockiego lekarza Davida Livingstone’a 170 lat temu mają 108 metrów wysokości spadku „mgły, która grzmi”, a ich szerokość wynosi ponad półtora kilometra.

Diament w koronie

Program wycieczki nie obejmował wizyty w kopalni diamentów. Przypominałem sobie jednak opowieść osiemdziesięcioletniej cioci podróżniczki, która z każdej wyprawy przywozi ciekawostkę dla słuchaczy Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Podczas jednej z rozmów o Afryce ciotka wyjęła z szuflady strączek chleba świętojańskiego, w którym wyczuwalne są małe, jednakowo ciężkie ziarenka, z których każde waży 0,2 grama, co odpowiada 1 karatowi diamentu lub złota. W 1905 r. na terenie dzisiejszej RPA znaleziono największy diament na świecie. Cullinan miał 3106 karatów. Wykonano z niego 105 brylantów, w tym tzw. Gwiazdę Afryki. Wszystkie elementy Cullinana są własnością brytyjskiej rodziny królewskiej.

Podróżoholizm

W mojej pierwszej afrykańskiej wyprawie nie miałem szczęścia do pilota wycieczki. W praktyce zdarzyło mi się to po raz drugi w ciągu trzech dekad podróżowania po świecie. A od przewodnika tak wiele zależy. Nawet deszcz czy wiatr pod dobrym przywództwem są bardziej znośne. Gdy jednak pilot zaczyna bawić się w turystę, za bardzo się brata, robi sobie nieustannie selfie i zapomina o swoich podstawowych obowiązkach, z pewnością przyjdą problemy oraz narastający bunt uczestników nietaniego wszak urlopu. A przecież grono citybreakerów, którzy nagle pragną popatrzeć lwom w oczy, rośnie z każdym rokiem. Należą do nich gromadnie lekarze, choć w moim terminie poleciałem wyjątkowo bez koleżanek i kolegów po fachu. Dlatego pozwolę sobie na  małą medyczną refleksję.

Z coraz większym zaciekawieniem obserwuję rozwój ścigania się ludzi przez świat. Odhaczanie kolejnych miejsc na mapach aplikacji cyfrowych, rozpoczynanie rozmowy od przepytywania: gdzie kto był, giełda opinii i niestety niewiele ponad to. Mało historycznego kontekstu. Słabe przygotowanie geopolityczne. Wygodnictwo ponad standard. Smakowanie lokalnych potraw ze wstrętem. Wybiórcze słuchanie przestróg, prognoz pogody i komunikatów. Podróż na szpilkach i w japonkach. Wiele razy w roku i w bardzo odległe regiony. Coraz częściej także wybierają się w drogę osoby chore, zaburzone, samotne lub wypchnięte z domu w świat i wymagające ciągłej troski pozostałych wycieczkowiczów.

Jarosław Wanecki

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 2/2025