Przyzwyczajeni do rozczarowań. Szumowski dawkuje ostrożniej
Ktoś powiedział, że spośród wszystkich ministrów zdrowia, Konstanty Radziwiłł zawiódł najbardziej. Trafne podsumowanie, biorąc pod uwagę nadzieje, jakie budziło objęcie przez niego resortu na Miodowej.
Prof. Łukasz Szumowski, minister zdrowia
Foto: www.premier.gov.pl
Sam prof. Religa, zostając jesienią 2005 r. ministrem zdrowia w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, nie miał tak szerokiego poparcia w środowisku medycznym jak Konstanty Radziwiłł.
Nawet przeciwnicy PiS mogli liczyć, że doktor Radziwiłł jako właściciel dobrze prosperującej prywatnej praktyki lekarskiej, a także jego zastępca, znany z prorynkowych poglądów Krzysztof Łanda, będą w stanie być przeciwwagą dla silnego prosocjalnego odchylenia partii rządzącej i zaproponują rozwiązania, które uwolnią system od niemożliwego do realizacji, acz stale obowiązującego mitu założycielskiego: „wszystko wszystkim należy się za darmo”.
Można by długo rozpisywać się o ekspertach, z którymi minister Radziwiłł się konsultował, prawie stu zespołach od „tego i owego”, zmianach organizacyjnych ze sławetną siecią szpitali na czele, jak i wyparciu się przez niego głoszonych przez lata poglądów, choćby w kwestii lekarskich wynagrodzeń, a także o więcej niż przykładnym wypełnianiu linii partii, co – o polityczny paradoksie! – doprowadziło go najpierw do zerwania mostów z samorządem lekarskim, a w niespełna dwa miesiące później do dymisji z zajmowanego stanowiska.
Summa summarum mamy nowego ministra. I nowe nadzieje. Zdecydowanie jednak mniejsze niż w przypadku poprzednika. Przez szerokie wizje doktora Radziwiłła, roztaczane przez niego tuż po objęciu ministerialnego stanowiska, chyba zapomnieliśmy, że z pustego to nawet mądry i szczodry król Salomon nie naleje. Tymczasem prof. Szumowski o wiele ostrożniej dawkuje obietnice. Jest przy tym postrzegany jako ktoś, kto „więcej robi, mniej mówi”.
Nie jest to bynajmniej poza na potrzeby zajmowanego stanowiska, bo gdyby było inaczej, Łukasz Szumowski nie opublikowałby ponad 150 prac naukowych i nie zostałby profesorem medycyny w wieku zaledwie 44 lat. Szkopuł w tym, że robiący wrażenie dorobek naukowy, jak i wspomniany styl pracusia, to za mało, by w służbie (a może znów ochronie?) zdrowia dokonać rzeczywiście dobrej zmiany. Podstawowe pytanie – czy nowemu ministrowi uda się wyjść poza obietnice i rzeczywiście dofinansować system, zapobiegając kadrowej katastrofie i poprawiając dostępność do świadczeń?
Już nie raz przypominałem, że funkcjonowanie ochrony zdrowia w Polsce jest możliwe tylko przez pracę ponad etat kluczowych pracowników, przede wszystkim lekarzy. O tym, jak krucha panuje tu równowaga, przekonał protest rezydentów. Okazało się, że gdyby kilkanaście tysięcy lekarzy bez specjalizacji, czyli teoretycznie, ale tylko teoretycznie (!), łatwych do zastąpienia, ograniczyło czas pracy do 48 godzin tygodniowo, zabrakłoby dyżurnych w szpitalach, trzeba byłoby jeszcze bardziej odwlekać planowane operacje i diagnostykę oraz zamknąć wiele punktów NPL.
Propozycja Konstantego Radziwiłła, by obsadzać kilka oddziałów jednym lekarzem dyżurnym, to nic innego jak czary-mary, bo największe braki kadrowe są na oddziałach specjalności podstawowych, takich jak interna, pediatria i chirurgia, a nie tam, gdzie dyżurant mógłby pojawiać się jedynie w trybie interwencyjnym. Dobrze się zatem stało, że minister Szumowski porozumiał się z rezydentami, zadeklarował odrobinę szybsze osiągnięcie pułapu 6 proc. nakładów na publiczną opiekę zdrowotną i już teraz chce szukać pieniędzy, uszczelniając system. O owym uszczelnianiu mówi się od ćwierć wieku.
Niestety, jak dotąd był to wyłącznie słowny wytrych, pozwalający kolejnym rządowym ekipom wymigiwać się od dofinansowania systemu, a dyrektorom ciąć etaty bez liczenia się z bezpieczeństwem pacjentów i pracowników. Prof. Szumowski jest najwyraźniej tego świadomy, bo zaproponował konkretne rozwiązania w postaci centralnych przetargów na sprzęt i leki.
Wprawdzie premier Mateusz Morawiecki, na przykładzie walki z karuzelami vatowskimi, pokazał, jak skuteczne może być wyhamowanie wycieku pieniędzy z budżetu, ale systemu ochrony zdrowia w ten sposób naprawić się nie da. Są to bowiem usługi, gdzie z założenia gros kosztów stanowią wynagrodzenia. Te z kolei są ciągle na tyle niskie, że nie zapobiegają odpływowi kadr za granicę. Tak oto nowy minister staje oko w oko ze starym problemem pustych kieszeni.
Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny