22 listopada 2024

Tak po ludzku. Gdy tata lekarki ma raka…

Wszyscy mówili jej: zobaczysz, zdejmiesz fartuch, pójdziesz tam, gdzie nikt cię nie zna i będzie źle… A ona, że trzeba, chociaż nie jest to kolega w białym fartuchu, po prostu mu pomóc.

Foto: pixabay.com

– Moi rodzice są w takim wieku, że już nie raz znalazłam się z nimi w wielu sytuacjach medycznych. Stawaliśmy wobec różnych rozpoznań i zdarzeń, w których trzeba było im pomóc i udzielić wsparcia. Raz bywało lepiej, innym razem tak sobie – opowiada doktor Joanna, lekarz pediatra z 24-letnim stażem. Tym razem zachorował tata.

– Ponieważ miał niepokojące objawy, zaczęliśmy drążyć. Przypuszczaliśmy, że przyczyną dolegliwości może być nowotwór – wspomina. Wstępne rozpoznanie trzeba było jednak potwierdzić bardziej szczegółowymi badaniami. Część z nich przeprowadzono w ramach poradni specjalistycznej, gdzie okazało się że… szybką ścieżką onkologiczną rzeczywiście jest szybko!

– Po pierwszych wynikach miałam niemal pewność, że rozpoznanie będzie zgodne z moimi przypuszczeniami, ale nie bałam się ostatecznej diagnozy ani związanego z nią procesu leczenia. Wiedziałam, że jest to choroba, która wykryta na wczesnym etapie, może być skutecznie leczona. Rozmowa z kolegą specjalistą utwierdziła mnie w przekonaniu, że tak jest w przypadku mojego taty. Byłam spokojna i swój spokój mogłam przekazać rodzicom. Ojciec podejrzewał, że sprawa może być poważna, bo chcemy mu robić scyntygrafię, tomografię i jakieś inne badania, ale sposób, w jaki lekarz przekazał mu informację o diagnozie, był na tyle przystępny i empatyczny, że nawet on – ku mojemu zaskoczeniu – przyjął ją bardzo spokojnie. Nie udawaliśmy, że nic się nie dzieje, ale też nie było rwania włosów z głowy, wielkiego dramatu. Wszyscy, włącznie z mamą, która jest osobą o delikatnej konstrukcji psychicznej, zdołaliśmy przez to wszystko przejść z dużym spokojem i wiarą, że chorobę uda się wyleczyć – opowiada doktor Joanna.

Mogła też liczyć na wsparcie innych. – Nie po raz pierwszy ktoś mi pomógł, podpowiedział, do kogo należy się zwrócić, jakie pytania zadać, lekarz rozmawiał z nami w taki sposób, żeby tata czuł się ważny i bezpieczny – ocenia. I jak podkreśla, to bezpieczeństwo było bardzo ważne, bo takiego rozpoznania nikt nie chce usłyszeć. Przekazano je jednak w sposób bardzo delikatny, a ostateczna nazwa choroby padła dopiero wtedy, kiedy wszyscy byli już na to bardzo dobrze przygotowani.

W systemie bez fartucha

Jak odnalazła się w systemie, będąc po drugiej stronie? – W mieście, w którym pracuję, oczywiście było mi łatwo, bo znałam placówki i ludzi. To są rzeczy, które sobie cenię. To pewna wartość dodana do naszej lekarskiej pracy. Potem się to jednak skończyło, bo na dalszą diagnostykę i leczenie trzeba było pojechać w Polskę. Wszyscy mi mówili: zobaczysz, zdejmiesz fartuch, pójdziesz tam, gdzie nikt cię nie zna i będzie źle… – opowiada. Czy bała się tego, co będzie w Polsce? – Nie, nie miałam obaw. Dla mnie to miało być po prostu jakieś kolejne nieznane miejsce. Myślę, że jeśli człowiek się uśmiecha do drugiego człowieka i mówi do niego ludzkim głosem, to dostaje w zamian to samo – zauważa.

Czy miała rację? Najpierw wyjazd na badania do Warszawy na scyntygrafię. Mieli się stawić określonego dnia, o konkretnej godzinie. Zostali też poinformowani, że wcześniej trzeba się zarejestrować, a następnie dopełnić procedury przyjmowania znacznika, nawadniania się i odczekać określony czas. Wszystko odbywało się zgodnie z planem. Pacjent miał wejść na badanie o godz. 13.00, miało ono trwać 45 minut i tak było. Wszystko w zaplanowanym trybie, bez opóźnień. – To było dla mnie zaskoczenie, ponieważ w szpitalu, w którym pracuję, tak dobrze to niestety nie funkcjonuje. Mimo że pacjent ma wyznaczoną godzinę, ktoś się spóźnia, ktoś wchodzi za wcześnie, coś się nie udaje. Oczywiście zawsze coś może się popsuć, ktoś może zachorować, ale to byłyby jedynie incydentalne przypadki, a nie codzienność – zauważa.

Odkryła, że są miejsca, których nie trzeba znać, żeby móc się w nich odnaleźć, które sprawnie i dobrze funkcjonują, gdzie po wyznaczeniu terminu nie czeka się w kolejce i nie traci niepotrzebnie czasu.

Ale specjalistyczna diagnostyka w Warszawie to był dopiero początek drogi przez system. Na leczenie trzeba było jechać do jeszcze innego miasta, do wielkiego ośrodka klinicznego na Śląsku. Tu miała rozpocząć się radioterapia. – Ojciec spędził tam dwa miesiące. Miałam wrażenie, że żyję w jakiejś ułudzie. Wszyscy byli niesłychanie kompetentni, profesjonalni, mili i życzliwi, mimo że na pewno byli bardzo zmęczeni, bo pracowali w trybach ogromnej maszyny. Ciągle mówimy, że w ochronie zdrowia jest tak źle, że normalnie pracować się nie da. W klinice tej zrozumiałam, że wszystko można zorganizować tak, żeby funkcjonowało dobrze – opowiada. I dodaje, że to było trudne doświadczenie, ale bardzo pozytywne i cenne.

– Powszechna opinia jest taka, że służba zdrowia w Polsce ogarnięta jest chaosem i pogrążona w biurokracji, że nie rządzą tu żadne prawa. Dzięki chorobie ojca zobaczyłam, że są miejsca, w których pacjent czuje się ważny, mimo że jest jednym z tysięcy przechodzących przez szpitalny korytarz i poddawanych tym samym procedurom co inni chorzy od rana do wieczora – zauważa doktor Joanna. Tu wszystko było przygotowane i czekało na chorych. Z dużym spokojem i życzliwością podchodzili do nich wszyscy – od rejestratorki po profesora.

Ma pan raka

– Kiedy czekaliśmy na badanie, pielęgniarka przywiozła z oddziału pacjentkę na wózku inwalidzkim. To była starsza kobieta. Za bardzo nie umiała poprosić, żeby po badaniu odtransportowano ją na oddział. A sama na pewno by tam nie trafiła, nawet nie próbowała, bo w tym ogromnym szpitalu każdy by się zgubił. Podeszłam do rejestratorki i powiedziałam: proszę pani, tu taka starsza pacjentka siedzi i nie potrafię się od niej dowiedzieć, z którego jest oddziału, ale chyba ktoś mógłby już ją zabrać. Rejestratorka, która miała mnóstwo pracy, natychmiast interweniowała w sposób skuteczny – z zadowoleniem opowiada doktor Joanna.

Pozytywnie wspomina też wizytę w gabinecie profesorskim. – Pan profesor powiedział tak: proszę pana, ma pan raka, mam dla pana propozycję, leczenie będzie wyglądało w taki i taki sposób; czy pan się na to zgadza? To nie była zimna, obcesowa rozmowa, tylko wiadomość pełna treści i niepozostawiająca marginesu na wątpliwość: wiemy, na czym stoimy, i wiemy, co będziemy robić – ocenia.

– Kiedy patrzyłam na sposób funkcjonowania tej kliniki, to pomyślałam sobie, że trzeba tak robić, właśnie tak pracować. Chyba dla wszystkich ludzi, którzy się tam znaleźli, pacjentów i ich rodzin, bardzo ważne było, że czuli się w jakiś sposób zauważeni w tym molochu – dzieli się refleksją. – Wróciłam do pracy i pomyślałam, że trzeba coś zmienić, zacząć robić tak po ludzku. Jeśli widzisz, że w szpitalu ktoś się plącze po korytarzu i nie za bardzo wie, co ze sobą zrobić, to trzeba, chociaż nie jest to kolega w białym fartuchu, po prostu mu pomóc – podsumowuje.

Marta Jakubiak