Wesele na szczycie Gubałówki
Na ostatnim zebraniu Rady Programowej „Gazety Lekarskiej” autorzy i redaktorzy upominali się nawzajem, aby podjąć próbę samoograniczenia w pisaniu tekstów na tematy pandemiczne.
Foto: pixabay.com
Zadanie z łamaniem długopisu i konwencji okazało się jednak piekielnie trudne. Gdziekolwiek bowiem nie zajrzę, wszędzie jawią się skojarzenia covidowe.
Każdy pretekst jest dobry: maseczki na brodach, refreniczne pytania o testy, Śląsk i reszta świata, wesela, pogrzeby, polityka oraz codzienne spraw wybory. Mamy dość, a mimo to nikt nie chce zrezygnować z wyrażenia światłego poglądu, zwykłej obawy, czy lekceważącego tonu. W Polsce nawet wirus osiągnął ideologiczno-społeczne pół na pół.
W poszukiwaniu wakacyjno-pisarskiego wytchnienia wybrałem się zatem online na wycieczkę górską, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, bez konieczności zakładania maseczki sanitarnej w otwartej gondoli wyciągu na Butorowy Wierch lub – nie daj Boże – w kolejce szynowej na Gubałówkę. Szedłem literkami klawiatury, krok za krokiem, od połowy marca spod domu Jana Kasprowicza aż na płaski szczyt. Koło Wielkanocy rozpocząłem długi spacer grzbietem góry, zatrzymując się co i rusz przy najbardziej nawet tandetnych góralskich budach z ciupagami, kapciami i oscypkami.
Krajobraz, który zachowałem w pamięci sprzed owej romantycznej podróży, sprzedano w ostatnim czasie za dudki. Widok za widokiem po pięćset. Zamiast krokusów – pizzerie, zamiast łąk z owieczkami – szkółki narciarskie i tory z saneczkami, zamiast pejzażu Tatr – reklamowe banery i wyborcze hasła. Hej! Zanim wdrapałem się na niekończący się grzbiet miejskiej góry zakopiańskiej, przypomniałem sobie harcerski skecz, w którym turysta pyta Bacę: „Gdzie jest Gubałówka?”.
A Baca pokazuje w prawo, mówiąc: „Widzi pan tę górę?”. „Widzę” – odpowiada piechur. „To nie jest Gubałówka…”. I tak kilka razy pod rząd, aż wreszcie rozdrażniony globtroter wykrzykuje: „Nie widzę! Nie widzę żadnej góry!” A Baca wówczas z satysfakcją obwieszcza: „No i to jest właśnie Gubałówka!”. Obozowy żart przez lata wydawał mi się zwyczajnie głupi, chociaż zawsze śmieszył. Dzisiaj uważam, że jest surrealistyczny. To widocznie kwestia wieku. Dawniej mówiło się wprost, że ktoś kłamie. Dzisiaj odwraca się kota ogonem, tłumacząc różnorodnością poglądów na świat.
Jedni widzą Gubałówkę, a inni szukają jej niczym Don Kichot, podążając do Tobosso. Pół na pół. Przedłużającą się wędrówkę po płaskim jak stół szczycie, w otoczeniu pików amerykańskiej dali (tam, gdzie nie mają tak rozwiniętego, jak w Polsce, wojskowego ratownictwa górskiego) umiliłem sobie spotkaniem z fantasmagoriami Wyspiańskiego. Nie więcej niż stupięćdziesięcioosobowa tyraliera weselników poszukiwała właśnie Jaśka, co zgubił się na rogu Miodowej i Senatorskiej w przeddzień matury z wiedzy o podzielonym społeczeństwie.
Został po nim tylko sznur listów otwartych bez odpowiedzi na pytanie: „Leczyć i siedzieć w więzieniu czy nie leczyć i też siedzieć?”. Panna Młoda krzyknęła: „Trza mieć buty na weselu”, a hamletowska nuta pokazała bose nogi ochrony zdrowia, pokaleczone w codziennej włóczędze przez góry hipokryzji i bezczelną ignorancję na szczytach władzy. Na jednym ze straganów znalazłem zagubioną w sieci złotą podkowę Wernyhory, zapomniane w propagandowym jazgocie szczęście na sprzedaż. Sentymentalna pamiątka z wesela. Nie pisać o pandemii jest piekielnie trudno, gdy nawet Baca nie wie, gdzie jest Gubałówka.
Jarosław Wanecki, pediatra, felietonista