Jakub Sieczko: gonimy Skandynawię
Mam głębokie poczucie, że jesteśmy piątym kołem u wozu, wrzodem na tyłku każdej władzy, czymś, na czym politycy i polityczki mogą tylko stracić, bo zyskać na tym nie sposób. Wiedzą, że ochrona zdrowia jest jak wielki tankowiec, którego kursu zmienić w krótkim czasie się nie da.

Nasi prawodawcy podjęli kolejną światłą decyzję. Tym razem obniżyli składkę zdrowotną. Twierdzą, że posunięcie to poprawi stan systemu ochrony zdrowia. Wpisują się tym w popularny, szczególnie w Skandynawii, nurt minimalizmu, którego motto brzmi: „mniej znaczy więcej”.
Co prawda, chodzi tam raczej o otaczanie się ubraniami, samochodami i sprzętami domowymi dobrej jakości (a w mniejszej liczbie), na ochronę zdrowia zaś kraje te wydają ponad dziesięć procent swojego PKB. Nie czepiajmy się jednak szczegółów. Czerpiemy ze wzorców skandynawskich? Jakoś tam czerpiemy.
Szacuje się, że budżet polskiego NFZ wskutek obniżenia składki zdrowotnej zmniejszy się o ponad 4 mld złotych, a to jest około trzech jego procent. Decyzja ta jest słuszna na pewno, wszak parlamentarzyści – nasi przedstawiciele – stanowią mądrość zbiorową.
Zdziwiło mnie jednak kilka uzasadnień dla tejże decyzji, choć oczywiście na pewno czegoś nie zrozumiałem, wszak wybrańcem narodu nigdy nie byłem i prawdopodobnie nie będę. Insynuacje, jakoby obniżenie składki miało cokolwiek wspólnego z nadchodzącymi wyborami prezydenckimi, odrzucam.
Niech się wstydzi, kto tak myśli. Najpoważniejszy kandydat na prezydenta naszej ojczyzny stwierdził, że pomysł jest świetny, bo dzięki mniejszemu budżetowi placówki ochrony zdrowia będą mogły wydajniej i mądrzej zarządzać powierzonymi – skromniejszymi – środkami. Każdy grosz publiczny będzie przez to oglądany nie raz, ale trzy razy. Idea to niezwykle słuszna.
Proponuję więc, aby budżet NFZ obciąć nie o trzy procent, a o trzydzieści. Co tam trzydzieści? Mało. Dam pięćdziesiąt procent. Zmniejszmy budżet polskiej ochrony zdrowia o połowę, wtedy każdą złotówkę dyrektorzy finansowi będą musieli oglądać nie trzykrotnie, a trzydziesto- lub nawet stukrotnie. Od uważnego przyglądania się złotówkom zyskują przecież one na wartości tak samo jak herbata bez cukru, która od mieszania staje się słodsza, prawda?
Zresztą, proponuję obciąć prezydentowi Warszawy budżet kampanijny o pięćdziesiąt procent. Niech się sztabowcy kandydata więcej nad wydatkami głowią, niech robią jeszcze mądrzejsze (choć krótsze) spoty, jeszcze bardziej uwodzące plakaty, a hasła przez nich wymyślane niech nam obiecują przyszłość jeszcze bardziej świetlaną. W tym celu sztabowców proponuję zamknąć na cztery dni w ciemnej piwnicy i żywić ich czerstwym chlebem, poić tylko zimną wodą. „Artysta głodny jest o wiele bardziej płodny” – śpiewał przecież swego czasu Kazik Staszewski.
Marszałek Sejmu RP w mądrości swojej stwierdził, że dzięki obniżeniu składki zdrowotnej stówa czy dwie stówy miesięcznie pozostaną w kieszeni drobnych przedsiębiorców, np. kwiaciarek. Kwiaciarki – jak wiadomo – na pewno zbiorą się wskutek tej obniżki w większą grupę i zrobią zrzutkę na tomograf komputerowy dla pobliskiego szpitala lub ambulans dla najbliższej stacji pogotowia ratunkowego. Bo z budżetu NFZ na takie zakupy pieniędzy zabraknie. Ale, co tam, najważniejsze, że kwiaciarce trochę grosza w kieszeni zostanie.
Przez kilka lat uzbiera się z tego nawet okrągła sumka – będą miały dzieci kwiaciarki co odziedziczyć, kiedy nieszczęśliwą matkę przyjmie już ziemia. Choroba nowotworowa kwiaciarki okaże się bowiem rozpoznana zbyt późno, kiedy w budżecie NFZ akurat na profilaktykę pieniędzy zabraknie. Idea rozdawania pieniędzy obywatelom, aby realizowali cele, które realizować powinno państwo, wydaje mi się na tyle pociągająca, że proponuję ją zaimplementować do innych dziedzin życia.
Obetnijmy na przykład budżet na obronność, ale za to każdy Polak będzie mógł z rozdanych pieniędzy na własne potrzeby kupić sobie komplet scyzoryków do odparcia ataku najeźdźcy. Czołgów może nie będziemy mieli, bunkrów też nie. Jak jednak wiemy z filmu „Chłopaki nie płaczą” i bez bunkrów bywa rozkosznie. Budżet przeznaczony na budowę dróg też proponuję rozparcelować wśród obywateli. Kupi sobie każdy trochę budulca – żwiru albo betonu i zobaczymy, co się stanie.
Szefowa naszego umiłowanego resortu zdrowia Izabela Leszczyna 19 marca zadeklarowała: „Na pewno nie zagłosuję za obniżeniem składki zdrowotnej”. Czegóż innego by się spodziewać po ministrze zdrowia cywilizowanego kraju – nie będzie przecież podcinała gałęzi, na której sama siedzi, prawda? Co prawda 4 kwietnia ministra Leszczyna zagłosowała za obniżeniem składki zdrowotnej, ale nie czepiajmy się szczegółów. Nie jest ministra Leszczyna krową, żeby nie zmieniać poglądów.
To trwa od lat. Odkąd pamiętam, mam głębokie poczucie, że jesteśmy piątym kołem u wozu, wrzodem na tyłku każdej władzy, czymś, na czym politycy i polityczki mogą tylko stracić, bo zyskać na tym nie sposób. Wiedzą, że ochrona zdrowia jest jak wielki tankowiec, którego kursu zmienić w krótkim czasie się nie da. Szpitale i przychodnie nikomu nie są do zbijania politycznego kapitału potrzebne.
No, może przydają się ewentualnie partyjnym działaczom niższego szczebla, których w podzięce za lojalność można obdarzyć prezesurami zarządów i członkostwem w radach nadzorczych. Jeśli chcą, to niech sobie z wartkiej rzeki publicznych pieniędzy wyprowadzą swój drobny strumyczek. Niech tym na dole też coś skapnie, niech mają, tylko ostrożnie, bo teraz ludzie wszystko komórkami nagrywają i czasem bronić się nie ma jak.
Gdyby polska ochrona zdrowia była krajem, byłaby Mołdawią albo Maltą. Wszyscy zapewnialiby publicznie, że z najwyższą powagą odnoszą się do bogactwa mołdawskiego i maltańskiego dziedzictwa oraz potencjału, ale jednocześnie mieliby pełną świadomość, że w geopolitycznej rozgrywce państwa te stanowią siły absolutnie pomijalne. Że są przypisem.
Gdyby polska ochrona zdrowia była uczniem szkoły podstawowej, to byłaby tym chłopakiem w klasie, którego nikt nigdy nie zaprasza na imprezy, z którymi nikt nie chce siadać w ławce, który nie gra dobrze w koszykówkę ani w piłkę nożną, nie ma fajnych ciuchów, a dziewczyny albo się z niego naśmiewają, albo jest dla nich tak niewidzialny, że jakby przezroczysty.
Gdyby polska ochrona zdrowia była członkinią twojej rodziny, to byłaby tą gadatliwą, męcząca, wścibską ciotką Danutą, której brzydko pachnie z ust. Kiedy ciotka Danuta wychodzi z imienin babci, wszyscy oddychają z ulgą. Gdyby była twoim kolegą ze studenckiej grupy, to tym, który w piątek o 18:30, na koniec ostatnich zajęć, ma jeszcze cztery pytania do prowadzącego ćwiczenia asystenta. Wszyscy chcecie już iść na piwo albo siedem. Kolegi nikt na piwo nie zaprosił, a jego pytania trzymają was w dusznej sali wykładowej.
Jesteście wtedy gotowi udusić go gołymi rękami. Polska ochrona zdrowia jest też dla rządzących jak ten jeden lekarz w szpitalu – charakteropata, furiat albo dziwak, obok którego nikt nie chce siadać w stołówce, z którym nikt nie chce dyżurować, do którego każdy boi się zadzwonić z prośbą o konsultację – jeden Bóg wie bowiem, co też pan doktor tym razem wymyśli. Każdy szpital ma takiego jednego ananasa – wasz też, prawda? Jesteśmy kosztem. Jesteśmy problemem. Jesteśmy nierozwiązywalnym równaniem. Od lat i jeszcze na długie, długie lata.
Jakub Sieczko, lekarz anestezjolog
Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 5/2025