Kur nie przynoszą (reportaż z Kielecczyzny)
Stereotypowe myślenie człowieka z miasta jest takie, że wiejski ośrodek zdrowia to malutka przychodnia, a leczący się w niej pacjenci zwyczajowo przynoszą swoim doktorom dary z pól i przydomowych kurników. Jak jest w rzeczywistości?
Foto: Marta Jakubiak
Jedziemy na Kielecczyznę, żeby to sprawdzić. Wyruszamy bladym świtem. Od początku z przygodami. Najpierw nie możemy wydostać się z Warszawy przez gigantyczny korek na moście, na którym doszło do dwóch stłuczek. Potem jest chwila spokoju i kilometry uciekają planowo, ale kiedy wydaje się, że jesteśmy już prawie u celu, cel niespodziewanie zaczyna się oddalać.
Co chwilę zanika zasięg, więc nawigacja przestaje działać. Jest coraz więcej śniegu, coraz piękniejsze krajobrazy, aż droga nagle się kończy. Dzwonimy, żeby uprzedzić, że nie dojedziemy na umówioną godzinę. – Może to nawet lepiej, bo u nas też pewne komplikacje. Od wczoraj nie ma prądu przez te opady śniegu – uspakaja nas doktor Mateusz Grzyb, który od marca kieruje przychodnią w Oksie. Pomaga nam też odnaleźć właściwą drogę i wreszcie, po kilkugodzinnej podróży, docieramy na miejsce.
Pierwsze wrażenia
Oksa, niewielka wieś w województwie świętokrzyskim niedaleko Nagłowic. Kiedyś było tu zaledwie kilku rzemieślników, 10 domów i młyn. W XVI w. Mikołaj Rej założył tu miasto, któremu nadał nazwę od swego herbu rodowego Oksza. Każdemu osadnikowi zapewnił działkę budowlaną, półłanku pola, prawo wyrębu oraz prawo do wykarczowania lasu pod łąki. Jak dziś wygląda to miejsce, jacy mieszkają tu ludzie i pracują lekarze? Za chwilę się dowiemy.
Zakład Podstawowej Opieki Zdrowotnej przy ulicy Strażackiej 7 mieści się w dużym, piętrowym budynku, który wygląda, jakby niedawno był zbudowany: odmalowane, ocieplone ściany, zmodernizowany dach, podjazd dla niepełnosprawnych. Jesteśmy zaskoczone, że obiekt jest tak duży jak na wiejski ośrodek zdrowia.
Wchodzimy do środka. Wnętrze trochę przypomina placówkę z poprzedniej epoki, zachowało się nawet drewniane okienko rejestracji, bez szyby, usytuowane dość nisko względem podłogi. – Pacjenci często żartują, że zapisując się do lekarza, muszą się nieźle nagimnastykować i to jest ich pierwszy test sprawności przed wizytą – opowiadają panie pielęgniarki.
Poczekalnia jest przestronna. Znajduje się tu nawet niewielki punkt apteczny, o czym informuje piękny szyld, chyba jeszcze sprzed II wojny światowej. Kieruje nim nieprzerwanie od 37 lat pani Halina Maniara. Klientów zna bardzo dobrze, w zasadzie wszyscy to już znajomi. W głębi znajdują się dwa gabinety lekarskie i jeden stomatologiczny. Przychodnia ma też gabinet medycyny szkolnej z punktem szczepień, w którym pielęgniarki robią bilanse, tu też waży się i mierzy małych pacjentów.
Wchodząc do środka, przenosimy się do poprzedniego stulecia: za biurkiem stoi stare krzesło lekarskie na obrotowej nóżce z drewnianymi podłokietnikami i dwie stare metalowe wagi odważnikowe – jedna do ważenia noworodków, druga dla spionizowanych już pacjentów, z linijką do mierzenia wzrostu. Wystarczy przejść kawałek dalej, by wrócić w XXI w. – w pokoju zabiegowym stoją nowoczesne aparaty EKG, w tym jeden mobilny, zabierany na wizyty domowe. Jest też punkt pobrań, z którego codziennie firma zewnętrzna odbiera próbki i zawozi do laboratorium.
Wyniki są na drugi dzień. Jeśli jednak jakiś odczyt jest niepokojący, laboratorium dzwoni jeszcze tego samego dnia, żeby o tym poinformować. A co jest na drugim piętrze? – Mieszkania, które wynajmujemy. To zawsze jakiś przychód, z samego kontraktu z NFZ trudno się utrzymać, a co dopiero zmodernizować cokolwiek, a jest tu jeszcze wiele do zrobienia – wyjaśnia doktor Mateusz, który zarządza placówką od zaledwie kilku miesięcy.
Do przychodni dojeżdża codziennie z oddalonej o 90 km Częstochowy, w której mieszka i odbywa staż rezydencki w jednym ze szpitali. W przychodni w Oksie leczy się 3200 pacjentów. – Cały czas staramy się pozyskać nowych. Swego czasu przychodnia miała kłopoty ze skompletowaniem kadry, a także długi. Wtedy właśnie część pacjentów odeszła do innych ośrodków zdrowia – tłumaczy lekarz.
Na początku był tu sam, czasem pomagali mu rodzice – również lekarze, który w czasie największego kadrowego kryzysu dojeżdżali z sąsiedniej gminy. Teraz pracuje tu trzech lekarzy, a pacjenci powolutku zaczynają wracać. Dlaczego lekarze nie chcą pracować w Oksie? – W całym województwie świętokrzyskim jest problem kadrowy, brakuje na przykład około 100 lekarzy rodzinnych. Trudno obsadzić nawet miejsca w szpitalach, a co dopiero w takim wiejskim ośrodku – wyjaśnia Mateusz Grzyb.
Daleko, ale bez numerków
Wczoraj pod ciężarem padającego śniegu złamało się wiele gałęzi i drzew, zrywając linie energetyczne. Szkody naprawiane są powoli. Ponieważ tuż przed południem przywrócono prąd w przychodni, można uzupełnić w komputerze dokumentację medyczną. A jest co uzupełniać. Każdego dnia do ośrodka przychodzi średnio 50-60 pacjentów, a w sezonie grypowym nawet 80.
Najmniej chorych jest latem, bo to czas prac polowych. Ale nawet wówczas lekarze nie mają wolnego, bo przyjeżdżają tu na wypoczynek urlopowicze z całej Polski i często przychodzą do przychodni po pomoc. Jadąc do Oksy, mijałyśmy dwie warszawskie przychodnie, przed którymi pacjenci ustawieni w kolejce czekali po numerek. Nie było jeszcze siódmej.
– U nas nie ma numerków. Każdy, kto przyjdzie, jest przyjęty, co najwyżej musi poczekać chwilę w kolejce. Z wcześniejszymi zapisami był tylko kłopot, bo ludzie się umawiali, a potem nie przychodzili. Ja ich rozumiem. Mieszkańcom okolicznych wiosek, zwłaszcza tym bez auta, trudno dojechać. Muszą prosić sąsiada albo złapać szkolny autobus, a ten w lato nie kursuje. Przed wakacjami niektórzy proszą o przepisanie leków na trzy miesiące. Zła pogoda to dla niektórych także przeszkoda. Jest na przykład starsza pani, która przyjeżdża do nas rowerem. Ma z domu ponad 9 km. Gdy jest dobra pogoda, jakoś sobie radzi, ale gdy zrobi się zimno, już nie przyjedzie – tłumaczy Jolanta Kot, pielęgniarka.
W przychodni pracuje trzech lekarzy i jeden lekarz dentysta, dwie pielęgniarki i jeden pielęgniarz. Nowemu kierownikowi udało się już ściągnąć do Oksy kilku specjalistów na konsultacje. Był raz diabetolog, pulmonolog i dietetyk. Teraz marzy o ortopedzie dziecięcym. – Gdybyśmy mieli aparat USG, byłoby super. Bardzo brakuje też ginekologa, ale po pierwsze, najpierw muszą się znaleźć pieniądze na przygotowanie gabinetu, a po drugie, co może być znacznie trudniejsze, trzeba znaleźć takiego ginekologa, który zechce pracować w Oksie.
Bardzo przydałyby się też pielęgniarki długoterminowe, bo w okolicy jest dużo osób starszych, które wymagają pomocy – wymienia. Patrzymy i słuchamy z podziwem, bo to nie jest człowiek, który przedstawia swój plan biznesowy na rozwój przychodni, ale lekarz, który z pasją opowiada o potrzebach mieszkających tu ludzi. Dzięki wsparciu wójta Gminy Oksa i Rady Gminy już wiele udało się zrobić, ale jest jeszcze wiele do zrobienia.
Tak samo, a nawet inaczej
Doktor Dariusz Kaźmierczak powoli kończy swoją pracę i znajduje chwilę na rozmowę. Do południa przyjął ponad 40 osób. Jest uśmiechnięty, spokojny, nie spieszy się. Wygląda na człowieka zadowolonego z życia i spełnionego. Pytamy go, dlaczego lekarze nie chcą pracować na wsi.
– W mieście jest lepszy dostęp do specjalistycznego sprzętu, łatwiej jest doskonalić się zawodowo. Poza tym dochodzi jeszcze prestiż miejsca, w którym się pracuje. Trudno znaleźć chętnych do pracy na wsi zwłaszcza wśród młodych lekarzy. Mało jest takich ludzi jak doktor Grzyb. Jemu się chce. Myślę, że przyjdzie czas, kiedy ludzie zaczną cenić takie miejsca pracy jak to – odpowiada.
Również doktor Mateusz ma wiele uznania dla pracy doktora Kaźmierczaka, zwłaszcza że mało jest POZ-ów w województwie świętokrzyskim, gdzie przyjmują pediatrzy z 2 stopniem specjalizacji i specjalizacją lekarza rodzinnego. – To bardzo dobry specjalista chorób dziecięcych z dużym doświadczeniem, który przyjmuje również dorosłych. Cieszę się, że jest w naszym zespole – chwali doktora Kaźmierczaka.
Czym POZ na wsi różni się od przychodni miejskiej? – Na pewno łatwiej zbudować tu dobre relacje z pacjentami. Tutaj każdego się zna. Pacjenci coraz lepiej też znają doktora Google, niestety. Pojawia się więc większa roszczeniowość, ale i tak jest dużo lepiej niż na przykład w Częstochowie – opowiada cierpliwie doktor Mateusz. Czy pacjenci są bardziej zaniedbani i schorowani niż ci w mieście?
– Nie, nie różnią się jakoś szczególnie od pacjentów mieszkających w dużych aglomeracjach. Ich ogólna kondycja jest chyba nawet lepsza, bo pracują fizycznie, mają więcej ruchu i świeże powietrze. Jest mniej osób otyłych. Problemem są za to uzależnienia, ale to chyba jak wszędzie. Większość naszych pacjentów cierpi na choroby zwyrodnieniowe stawów i narządu ruchu, dlatego bardzo chciałbym mieć choć niewielką salkę do rehabilitacji. Chorzy nie musieliby wtedy pokonywać kilkudziesięciu kilometrów, by się leczyć.
Ponieważ stąd jest wszędzie daleko, musimy zająć się chorymi bardziej kompleksowo – nie tylko diagnozować, ale także leczyć. Mogę oczywiście wypisać skierowanie do psychiatry czy innego specjalisty, tylko po co, skoro wiem, że pacjent i tak do nich nie dotrze. W okolicy mieszka sporo osób starszych i, co bardzo cieszy, wiele z nich dożywa naprawdę sędziwego wieku. Trzy tygodnie temu zmarła najstarsza mieszkanka gminy – miała 108 lat. Mieliśmy duży problem, żeby wprowadzić ją do systemu e-WUŚ, bo z peselem rozpoczynającym się od cyfr 07 była kwalifikowana jako dziecko – uśmiecha się. To widać, że lubi leczyć tu ludzi.
Ratunek u księdza
W przychodni działa pakiet onkologiczny, zaczęła się też akcja szczepień, ale jak na razie zainteresowanie jest średnie. – Trzeba będzie poprosić księdza, żeby ogłosił z ambony i powiedział, że warto się zaszczepić. Odzew będzie większy. W końcu co ksiądz powie, to święte – mówi jedna z pielęgniarek. Ponoć taka współpraca z parafią jest stała i układa się świetnie. A czy miejscowi boją się dentysty? Mijamy postawnego mężczyznę, który wychodzi z gabinetu.
– Mam miękkie nogi ze strachu, zawsze strasznie się boję – sam zaczyna rozmowę. Być może chce odreagować. Uśmiecha się i widać, że jest z siebie dumny i szczęśliwy, że dentystę ma już za sobą. Doktor Barbara Podsiadło-Siśkiewicz pracuje w Oksie od ponad 30 lat. Pacjentów przyjmuje codziennie. – Jestem rejestratorką, asystentką, sprzątaczką i lekarzem w jednym – śmieje się. Pytamy, jaka jest kondycja zębów okolicznych mieszkańców? – Niektórzy dbają o siebie, inni nie. Są nawet i tacy, którzy twierdzą, że w ogóle nie myją zębów, a mają zdrowe – opowiada.
Dlaczego pracuje na wsi? – Kiedyś postanowiłam tu zostać i pracuję do dziś. Pochodzę z Sosnowca, ale nie wyobrażam sobie już powrotu do miasta. Mieszkam tuż obok, gdyby nie ten świerk, byłoby widać mój dom – podchodzimy do okna. Do gabinetu zagląda już kolejny pacjent, trzeba się więc zbierać.
Chwila oddechu. Nie na długo, bo jedziemy na wizytę domową do 88-letniej kobiety po udarze. – Pacjentka jest w ciężkim stanie, leżąca, musi być odżywiana przez sondę. Opiekuje się nią córka, jest sama, ale bardzo dobrze sobie radzi. To pielęgniarka z zawodu. Zgodziła się, żebyśmy przyjechali razem – informuje doktor Mateusz. Jedziemy. Po drodze mijamy kilka domów i duże stawy hodowlane. Piękna okolica. Wjeżdżamy na podwórko. Przed drzwiami domu warczy agregat, tu prądu jeszcze nie ma. – Panie doktorze, zadzwoniłby pan gdzie trzeba, żeby mi ten prąd przywrócili, bo mamie inhalacji nie mogę zrobić – żali się córka pacjentki.
– W końcu jak lekarz zadzwoni, to szybciej coś zrobią – argumentuje swoją prośbę. Kobieta opiekuje się mamą dokładnie 4 lata i dwa miesiące. Kiedy doktor Mateusz jest u pacjentki, mamy chwilę, żeby porozmawiać z jej córką, która bardzo chwali pracę doktora. – Czasem nawet przyjeżdża bez wezwania, żeby tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku. Mam naprawdę wspaniałą pomoc – mówi. Widać, że kobieta jest już bardzo zmęczona, ale jak sama mówi, nie wyobraża sobie oddania mamy do domu opieki.
– Mama chyba trochę gorączkuje, jest dzisiaj trochę gorsza? – pyta doktor po powrocie od pacjentki. – Przez ten brak prądu nie mogłam podać lekarstwa – potwierdza córka chorej. I dopiero tu widać, że brak energii elektrycznej na wsi to nie tylko utrudnienia w postaci braku światła czy rozmrożona lodówka. To czasem zagrożenie dla życia, gdy w domu jest tak ciężko chora osoba.
– W tej pracy jest ważne, by znać swoich pacjentów. Tak jak przed chwilą, nie ma kontaktu z chorą, nie powie, że się gorzej czuje, ale pogorszenie można zobaczyć w oczach, zmianie rysów twarzy. Gdybym widział ją po raz pierwszy, nie byłbym w stanie tego zauważyć – wyjaśnia lekarz. W drodze do przychodni jeszcze przez chwilę rozmawiamy. Nie mówi wprost, ale widać, że jest pełen podziwu i uznania dla kobiety, która z takim oddaniem opiekuje się mamą. Pan pielęgniarz już czeka. Czeka nas jeszcze jedna wizyta domowa.
Dosiada się do nas i ruszamy dalej. Wjeżdżamy na małe, ale schludne podwórko. Tu jakby czas się zatrzymał – drewniana stodoła, przed nią pień do rąbania drewna, obok drewniany domek, do którego wchodzimy. Tradycyjnie wiatrołap, czyli sień, przechodzimy przez kuchnię do pokoju pacjenta. 80-letni mężczyzna zachorował w marcu na grypę, która osłabiła go tak mocno, że mimo wielu prób, nie dał rady opuścić łóżka. Jest od wielu miesięcy leżący, zacewnikowany, ma paskudną odleżynę na podudziu, ale także na pięcie i niestety zaczynają tworzyć się nowe. Jest z nim żona – starsza kobieta, na której twarzy widać strach i smutek. Na szczęście jest też mieszkająca po przeciwnej stronie drogi córka – silna i pogodna pani w średnim wieku.
Doktor Mateusz bada chorego, potem wspólnie z pielęgniarzem zmieniają opatrunek na odleżynie – jest naprawdę duża. Zza fotela stojącego tuż obok łóżka wszystko bacznie obserwuje mały chłopiec – to prawnuczek pacjenta. Jest jak zahipnotyzowany, nie może oderwać wzroku. – Tu wszyscy są razem. Ten mały też pewnie za jakiś czas będzie opiekował się kimś, tak jak robi to teraz jego babcia. Rodziny wielopokoleniowe są nieocenione w opiece nad starszymi ludźmi. Ale na wsi czasem zdarza się i tak, że osobami samotnymi opiekują się sąsiedzi, jeśli zajdzie taka potrzeba – opowiada. Dla człowieka z miasta to raczej obce i nieosiągalne.
Bez kur i jajek
Wracamy do przychodni, w której spotykamy doktora Stanisława Barczyńskiego, który właśnie skończył przyjmować pacjentów. Pracuje popołudniami we wtorki i środy. Mieszka w Kielcach, ale pochodzi właśnie stąd. – Mój tata kupił od księcia Radziwiłła ziemię, na której obecnie stoi ośrodek zdrowia. To taki miły paradoks, że teraz tu pracuję. To mała miejscowość, wszyscy się znają, jest jak w rodzinie – mówi.
Mieszkają tu jego koledzy i koleżanki ze szkoły, ich dzieci i wnuki. To kolejna pogodna i uśmiechnięta osoba. Właśnie idzie do siostry, która mieszka kilkanaście metrów od przychodni. – Ma właśnie jakiś problem z kolanem, więc muszę do niej zajrzeć, żeby zobaczyć, co się dzieje – wyjaśnia i żegna się z nami.
Czy zdarza się, że pacjenci obdarowują swoich lekarzy darami z pól i przydomowych kurników? – Moi rodzice, też lekarze, kiedyś dostawali od wdzięcznych pacjentów takie dary, ciasta, kiełbasy, jajka, a nawet żywe kury, zdarzyła się też koza. W przeszłości to było normalne. Teraz czegoś takiego już nie ma – i tak doktor Mateusz burzy nasz stereotyp.
Wybija godzina 18.00, personel zbiera się do domu. I my wracamy. Tym razem właściwą drogę odnaleźć jest łatwiej. Dzwoni telefon. To koleżanka lekarka pracująca w jednym z dużych warszawskich szpitali. Właśnie dostała od jednej z pacjentek… gęś! Nie wierzmy stereotypom.
Marta Jakubiak
Lidia Sulikowska
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 11/2015
Więcej galerii zdjęć można zobaczyć tutaj.