Lekarz na granicy i (nie)zamożni imigranci
„Takich strzeżonych ośrodków jak ten w Przemyślu na terenie Polski jest kilka. Powstały po przystąpieniu naszego kraju do strefy Schengen. Trafiają tu m.in. Ukraińcy, Irańczycy, Libańczycy, Wietnamczycy, Czeczeni, Pakistańczycy, Chińczycy czy obywatele Sri Lanki, w tym wielu zamożnych”.
Foto: Marta Jakubiak, Lidia Sulikowska
Przemyśl, 370 kilometrów od Warszawy i zaledwie kilkanaście od wschodniej granicy z Ukrainą. Miasto o burzliwej historii i pięknej architekturze. Mieści się tu Bieszczadzki Oddział Straży Granicznej i jeden z największych w Polsce strzeżonych ośrodków dla cudzoziemców, którzy nielegalnie przekroczyli granicę naszego kraju.
Stoimy przed ogrodzonym kompleksem budynków. Kiedyś były tu koszary wojskowe, z czasem pomieszczenia zaadaptowano na potrzeby straży granicznej. Stanęło też kilka nowych budynków. Teren jest duży i pilnie strzeżony. Na szczęście oficer doktor Iwona Kostecka-Zając, zastępca kierownika tutejszego ZOZ-u, już na nas czeka i pomaga przejść przez punkt kontrolny. Musimy się wylegitymować, dostajemy przepustki. Przez długi korytarz przechodzimy na przestronny plac. Przed nami kilka budynków otoczonych murem i drutem kolczastym. Co jest po drugiej stronie? Za chwilę będziemy wiedzieć.
Sytuacja jest dynamiczna
W tutejszym ośrodku zdrowia pracuje troje lekarzy. Przy okazji warto wspomnieć, że każdy, zanim zostanie tu zatrudniony, jest szczegółowo sprawdzany, m.in. ustala się, czy nie był karany, co jakiś czas musi składać oświadczenia majątkowe, przejść szkolenie w zakresie ochrony informacji niejawnych. Przychodnia znajdująca się na terenie Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej dba o zdrowie nie tylko imigrantów, którzy przebywają w strzeżonym ośrodku, ale świadczy usługi medyczne także dla funkcjonariuszy mundurowych.
Doktor Janina Winczura to lekarz medycyny pracy, która orzeka o zdolności (lub nie) do wykonywania zawodu, a także obejmuje opieką profilaktyczną swoich pacjentów. – Funkcjonariusze co trzy lata mają badania okresowe, co roku ci, którzy pracują z cudzoziemcami. Przysługuje im dodatkowo rozszerzony panel badań i szczepień ochronnych – opowiada doktor Winczura. Jakie choroby najczęściej dopadają funkcjonariuszy? – Większość moich podopiecznych to młodzi, zdrowi ludzie, głównie mężczyźni. Najczęściej przytrafiają im się urazy, bo taka jest specyfika tej pracy, że łatwo o kontuzje – opowiada.
Jak pracuje się z pacjentami należącymi do zamkniętej, można powiedzieć elitarnej grupy ludzi w straży granicznej? – Mamy dobry kontakt. Oczywiście zdarzają się pacjenci roszczeniowi, jak wszędzie. Wpychają się poza kolejką, szczególnie ci młodsi, i chcą wszystko na już, ale ja mam na nich swoje sposoby – śmieje się pani doktor. Musimy niestety przerwać rozmowę, bo jakiś pacjent na korytarzu mocno się niecierpliwi, o czym donosi jedna z pielęgniarek. Doktor Iwona Kostecka-Zając, która na co dzień jest lekarzem w tutejszym ZOZ-ie, a także w strzeżonym ośrodku dla imigrantów, to pracownik mundurowy. – Dlaczego tylko pani jest funkcjonariuszem? – pytamy.
– Bo nie ma wymogu, żeby lekarz nim był – odpowiada krótko. Najpierw została lekarzem, potem zdecydowała się na służbę w straży granicznej. – To wyszło jakoś naturalnie. Ukończyłam akademię medyczną, odbyłam staż i od razu rozpoczęłam karierę w straży granicznej. Po ośmiu latach służby skończyłam szkołę oficerską. Zawsze pociągał mnie mundur. To był też czas, kiedy lekarze mundurowi mieli nieco lepsze płace niż cywilni. Teraz proporcje się odwróciły, ale są inne zalety służby: wcześniejsza emerytura, dodatkowo mam tu obowiązki pozamedyczne pozytywnie podnoszące adrenalinę, takie jak ćwiczenia i szkolenia typowe dla służb mundurowych, strzelnica czy wypady w pełnym umundurowaniu na „zieloną granicę”. Lubię, kiedy coś się dzieje – uzasadnia z uśmiechem.
Czy lekarzowi w mundurze straży granicznej jest aż tak dobrze? – Jasne, że nie. Muszę stawić się na każde wezwanie, nie mogę powiedzieć, że jestem po pracy i nie przyjadę. Czasem trzeba otoczyć opieką lekarską manewry funkcjonariuszy w terenie, a innym razem ćwiczenia grupy pirotechnicznej. Nie ma rady, trzeba jechać wtedy na poligon i zabezpieczyć dane wydarzenie. Pracy jest dużo, dziecko mówi do mnie tata, bo bywam gościem w domu. No, ale gdyby było tu źle, to przecież szukałabym innej pracy. Nie pieniądze są najważniejsze – zaznacza i po chwili dodaje: – Chodźmy zobaczyć ośrodek.
Za bramą
Na to czekałyśmy z niecierpliwością. Idziemy żwawym krokiem do oddalonego o kilkadziesiąt metrów budynku. – Szczepienia? – pyta jedna z mijających nas osób. – Wy mnie tylko ze strzykawką kojarzycie! – odpowiada z uśmiechem pani doktor. Chyba nie ma tu osoby, która by jej nie znała. Docieramy przed metalową bramę. Przed wejściem wisi tabliczka z napisem: Strzeżony Ośrodek dla Cudzoziemców.
– Proszę nie fotografować osób znajdujących się na terenie – zostajemy pouczone, potwierdzamy, że zrozumiałyśmy. Wchodzimy. Doktor Kostecka-Zając nie ma na sobie munduru ani innych symboli świadczących o tym, że jest funkcjonariuszem straży granicznej. Tu jest przede wszystkim lekarzem ubranym w fartuch medyczny. – Chętniej rozmawiają z nieumundurowanymi funkcjonariuszami, mundur może czasem stwarzać bariery – wyjaśnia. Po lewej budynek dla mężczyzn, po prawej dla kobiet.
Pomiędzy mały dziedziniec, na nim kilka osób spacerujących albo rozmawiających ze sobą, w głębi przejście na boisko, plenerową siłownię i plac zabaw. Ośrodek może pomieścić 150 imigrantów, ale obecnie przebywa tu około 40, w tym dwuletnie dziecko. Takich strzeżonych ośrodków jak ten w Przemyślu na terenie Polski jest kilka. Powstały po przystąpieniu naszego kraju do strefy Schengen. Umieszczane są tu osoby, które przekroczyły granicę nielegalnie. Polska jest dla nich krajem docelowym, transferowym lub znalazły się w niej przypadkiem, jak dwaj mężczyźni z Afryki, którzy planowali dotrzeć do Niemiec. Na południu Europy rozcięli plandekę w polskim tirze, ukryli się w naczepie i co jakiś czas podglądali, gdzie się znajdują.
Kiedy zobaczyli szyld jednego z marketów o zachodnim kapitale, nazwy nie będziemy wymieniać z oczywistych względów, uznali, że są w kraju docelowym i wyskoczyli, kiedy samochód zatrzymał się na czerwonym świetle. Zauważył to jeden z kierowców i zawiadomił policję. Znaleziono ich ukrytych w jakichś krzakach i przewieziono do ośrodka. – Trafiają tu m.in. Ukraińcy, Irańczycy, Libańczycy, Wietnamczycy, Czeczeni, Pakistańczycy, Chińczycy czy obywatele Sri Lanki, w tym wielu zamożnych – zauważa pani doktor.
Wchodzimy do jednego z budynków. Po lewej jest ambulatorium, w głębi korytarza izolatka. Codziennie od 7.30 do 21.30 pełnią tu dyżury pielęgniarki. Widzimy ponumerowane pojemniczki na leki, które wydawane są jak na szpitalnym oddziale. Osadzeni nie mogą być w ich posiadaniu i zażywać bez kontroli personelu medycznego. Na szafie zauważamy izolator transportowy. – Na szczęście jeszcze nie był potrzebny – uśmiecha się pani doktor. Wchodzimy do izolatki.
Dobry, kiedy daje, czego chcą
Każda osoba, która trafia do ośrodka, zostaje zbadana. – Musimy ocenić stan zdrowia zatrzymywanych tu ludzi – mówi doktor Kostecka-Zając. Spotkanie z lekarzem odbywa się w izolatce. Każdy wypełnia szczegółową ankietę (są w różnych językach), zostaje sprawdzony pod kątem chorób zakaźnych, a kiedy zajdzie taka potrzeba, zaszczepiony.
– Czasem trzeba ściągać tłumacza, żeby pomógł się porozumieć, ale to na szczęście sporadyczne sytuacje. Ostatnio pewien Irakijczyk wymagał konsultacji psychologicznej, dlatego skorzystaliśmy ze wsparcia tłumacza z Rzeszowa. Bez niego nie dalibyśmy rady przeprowadzić prawidłowo konsultacji specjalistycznej. Na co dzień nie mamy problemu z komunikacją – wyjaśnia. Gdy ktoś z przebywających w ośrodku chce się widzieć z lekarzem, musi o tym poinformować funkcjonariusza lub pielęgniarkę.
Wizyta zazwyczaj odbywa się jeszcze tego samego dnia. Gdy sprawa jest pilna, interwencję medyczną trzeba podjąć niezwłocznie. Wówczas pomoc przychodzi niemal natychmiast. Na wizyty u specjalistów czeka się kilka dni. Pacjentów do lekarza doprowadza strażnik. Wszystko musi być pod kontrolą. Bardzo wiele działań nie może odbyć się bez wiedzy i zgody naczelnika ośrodka, dotyczy m.in. transportu chorego do szpitala czy wyjścia do specjalisty. Na wszystko musi być kwit.
Jak często osadzeni chcą się widzieć z lekarzem? Z jakich powodów proszą o wizytę? – Różnie. Są tacy, którzy proszą o lekarza, bo faktycznie potrzebują pomocy, jednak często są to niestety wezwania niezasadne. Symulują choroby, bo liczą, że dzięki temu opuszczą teren ośrodka lub ze względu na zły stan zdrowia zostaną przeniesieni do innej placówki dla imigrantów, otwartej. Są dobrze poinformowani i wiedzą, co mówić, aby udawać chorobę. Wszystko po to, by choć na chwilę się stąd wydostać. Kiedy orientują się, że nie dopną swego, niektórzy są zdolni dokonać nawet samookaleczenia – opowiada doktor Kostecka-Zając.
– Kiedy do tego dojdzie, robimy wszystko, aby udzielić im pomocy w ramach ośrodka, tu na miejscu. Nie zawsze się to jednak udaje. Bez problemu poradziłam sobie z pacjentem, który zaszył sobie usta, ale w przypadku połknięcia noża potrzebna już była interwencja w szpitalu. Determinacja tych ludzi jest wielka. Wspomniany pacjent nie zgodził się na gastroskopię, ale zaczął współpracować dopiero wówczas, gdy nóż utkwił w żołądku i było naprawdę źle. Trzeba też zwracać baczną uwagę na tych, którzy zawsze twierdzą, że czują się dobrze i nic im nie dolega. To ludzie, którzy często wstydzą się mówić o swoich problemach. Czasem są to ofiary przemocy, której doświadczyły wcześniej – wyjaśnia.
Jaki imigranci mają stosunek do lekarzy? – Doktor jest dobry, kiedy daje to, czego chcą. A chcą wielu rzeczy, i to nie zawsze medycznych. Proszą nas na przykład o poparcie prośby do naczelnika o zakup przedmiotów codziennego użytku, których nie ma na liście dopuszczonej w ośrodku. Ostatnio udało mi się uzyskać zgodę na użytkowanie szczoteczki elektrycznej dla pacjenta, który miał problem z implantami. Wyprosiłam też małe odstępstwo od diety dla dziecka, które nie chciało jeść tego, co serwowała kuchnia i wchodziło w skład dopuszczonego tu menu. Często proszą nas o rzeczy wykraczające poza świadczenia medyczne. Czasem trzeba ich wysłuchać, tak po ludzku, bo tego wymaga sytuacja – wyjaśnia pani doktor.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że pobyt nielegalnego imigranta w Strzeżonym Ośrodku dla Cudzoziemców trwa zazwyczaj kilka miesięcy. Tyle trwają procedury wyjaśniające oraz wydanie decyzji o zgodzie na pobyt w naszym kraju lub deportację. Na przykład aż trzy miesiące mają ambasady na potwierdzenie obywatelstwa i tożsamości człowieka.
Pacjenci z zagranicy
Jak mówi doktor Kostecka-Zając, są tu różni ludzie. Jedni się skarżą, inni chwalą. Wietnamczycy i Afrykańczycy są cisi, grzeczni, ugodowi, z kolei Czeczeni i Gruzini często bywają roszczeniowi. Do każdego trzeba podchodzić indywidualnie, a podczas wizyty brać pod uwagę nie tylko stan zdrowia pacjenta, ale także jego odrębność kulturową i religię. To wszystko należy uwzględnić, wykonując badania i przy doborze terapii. Na przykład w czasie ramadanu trzeba tak zalecić podawanie leków, by przestrzegający postu mogli je przyjąć i nie wolno włożyć szpatułki do buzi chorego, badając jamę ustną.
Pytamy, czy wyznawcy islamu mają problem z tym, że badanie wykonuje kobieta. – Dziewięćdziesiąt procent pacjentów nie. Jeżeli napotykam na jakiś opór, to dotyczy on raczej badań związanych z miejscami intymnymi, ale zazwyczaj po spokojnej rozmowie udaje się większość osób przekonać, że jestem po prostu lekarzem, tu nie ma płci. Jedynie w przypadku konsultacji ginekologicznych kobietę bezwzględnie musi badać kobieta – opowiada doktor Kostecka-Zając.
Zielona linia
Na przejściach granicznych nie ma lekarzy. Pojawiają się tylko w razie pilnej potrzeby. – Są co prawda pokoje do badań lekarskich, ale na stałe nie dyżurują tam służby medyczne. Gdy ktoś potrzebuje pomocy, wzywana jest karetka. Chory zostaje przewieziony do najbliższej przychodni lub do szpitala. Każde przejście graniczne ma podpisaną umowę z odpowiednim podmiotem medycznym – informuje nas Elżbieta Pikor, rzecznik prasowa bieszczadzkiego oddziału, którą poznajemy podczas pobytu w ośrodku.
To był bardzo intensywny dzień. Pełen emocji i refleksji, nie tylko nad specyfiką pracy lekarza, ale także nad wyborami ludzi, którzy są gotowi zaryzykować własne zdrowie, wolność, czasem życie, żeby zacząć wszystko od nowa albo uciec od tego, co mieli dotychczas. Dlaczego? Zapewne nie ma jednej odpowiedzi. Przed nami długa droga powrotna, ale to dobra podróż – do bezpiecznego, spokojnego domu we własnym kraju.
Marta Jakubiak
Lidia Sulikowska
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 8-9/2016
Przypominamy: od 1 września recepty na bezpłatne leki dla pacjentów 75+ wystawiają lekarze podstawowej opieki zdrowotnej udzielający świadczeń POZ u danego świadczeniodawcy, pielęgniarki POZ oraz lekarze wypisujący recepty pro auctore i pro familiae. Kliknij tutaj, żeby przeczytać komentarze ekspertów i pobrać pełną listę bezpłatnych leków dla seniorów.