23 listopada 2024

Zdani na siebie

Kilka letnich miesięcy było czasem, by możliwie jak najlepiej przygotować się na spodziewany kolejny atak COVID-19 oraz znanych wcześniej jesienno-zimowych infekcji.

Rządowy zespół zarządzania kryzysowego, 17.10.2020. Foto: Krystian Maj/KPRM

Dziś wiadomo, że rząd nie opracował nawet solidnych planów, a zaniedbując kontrolę rozprzestrzeniania się zakażeń, skierował falę uderzeniową wprost na niewydolny system opieki zdrowotnej. Zupełnie mnie to nie zdziwiło.

Wirus zaskoczył nas jesienią niczym zima drogowców? Jak rząd i podległe mu instytucje miały opracowywać antypandemiczne plany, skoro na początku lata premier mówił, że „koronawirus jest już w odwrocie”? Dziwi kogoś pokaźny odsetek „plandemistów” w społeczeństwie?

Znów powołam się na wypowiedź Mateusza Morawieckiego, tym razem chwalącą tych, którzy coraz mniej obawiają się wirusa. Puka się ktoś w głowę na widok antymaseczkowców? Ale to minister zdrowia, profesor nauk medycznych, zapewniał, że maseczki nie chronią, a na pytanie, po co ludzie je noszą, odpowiadał: „nie wiem”.

Nie sprowadzono dostatecznej ilości szczepionek na grypę? Toż sam pierwszy obywatel jasno powiedział, co o nich sądzi. Takich pytań i nic nie wnoszących, choć na swój sposób wymownych, odpowiedzi można by przytoczyć znacznie więcej. Najważniejsze z punktu widzenia zdrowia i życia konkretnych ludzi padają „na dole”.

Media obiegł film nakręcony przez ratowników z Warszawy, którzy stracili godziny, próbując przekazać covidowego pacjenta do szpitala. Chcąc, nie chcąc, dostało się pracującemu w izbie przyjęć lekarzowi. Ilu oglądających tę dramatyczną relację zadało sobie pytanie, co ten lekarz miał zrobić? Pełniący ze mną dyżur rezydent mówił mi, że kiedy pyta centrum zarządzania kryzysowego, gdzie może przekazać chorego, którego stan się pogorszył, coraz częściej słyszy, że „problem jest nam znany”.

Czy to naprawdę takie trudne stworzyć narzędzia przekazujące na bieżąco informacje o rzeczywiście dostępnych na poszczególnych oddziałach łóżkach? Mało było przed COVIDEM sytuacji, gdy chory przez wiele godzin krążył między szpitalami, płacąc za to życiem? Ledwie koronawirus mocniej zaatakował, a już były zgony pacjentów, których nie zdążono hospitalizować lub podłączyć do respiratora z powodu katastrofalnej organizacji systemu. Jak podpowiada życie, prokuratura zainteresuje się bezradnym lekarzem, zmuszonym dzielić pracę telefonisty z doglądaniem chorych na zatłoczonym oddziale lub czekających po kilka dni w kontenerze na „covida”.

Lekarze z oddziałów, na których leczy się zakażonych, SOR-ów i izb przyjęć to obok pacjentów grupa, która najmocniej obrywa covidową pałką. Wiosną, kiedy ku ogólnemu zaskoczeniu zaatakowała nas choroba zakaźna, grzmiano o dramatycznym braku zakaźników. Ogółem w Polsce jest ich około tysiąca, ale niedawno policzono, że w oddziałach zakaźnych pracuje niespełna 40 procent! Dobrze chociaż, że specjalizację z chorób zakaźnych wpisano wreszcie na listę deficytowych. Teraz, gdy jest coraz więcej ciężkich przypadków choroby, nawet przedszkolaki wiedzą o niedostatku anestezjologów.

Nie zauważa się braku internistów, choć od dwóch dekad trwa proces rozmontowywania królowej nauk medycznych, likwiduje się ogólnointernistyczne oddziały, a wchodzących do zawodu zachęca się do wybierania wyrosłych z interny specjalności szczegółowych. Dramatyczny brak kadr, słaba organizacja i koordynacja sprawiają, że nie będzie powtórki z wiosny i nie zdołamy przejść przez pandemię suchą stopą.

Kiedy piszę ten felieton, oddziały internistyczne są przekształcane w covidowe. Czyim kosztem? Ta strategia przeczy stale powtarzanym deklaracjom o ochronie starszych i schorowanych. Tylko czy jest jakaś strategia? Choć wiemy, kto jest przy sterze, kurs – nie licząc politykierskich rozgrywek – pozostaje zagadką.

Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny