Anna Gołębicka: Wieża Babel. Cztery pokolenia w jednym gabinecie
Czterech lekarzy – każdy z innego pokolenia, z innym doświadczeniem, innym podejściem do pacjenta i pracy. A jednak wszyscy stoją przy tym samym łóżku chorego i od tego, czy uda im się zgrać, zależy skuteczność leczenia i atmosfera pracy.

Przez całe lata opowiadanie o lekarzach było dość proste. W szpitalu był lekarz mistrz i młodszy lekarz uczeń. W gabinecie pracował lekarz (feminatywy nie były wówczas tak powszechne jak dziś) – w powszechnej świadomości ktoś około czterdziestki. Wszystko dało się łatwo opowiedzieć, a nawet wrzucić do tak zwanego jednego worka.
W świecie tym panował system hierarchiczny, zwany fachowo ordynatorskim. Jak ktoś miał szczęście, trafiał na świetnego szefa; jak nie – „terminował”, niedopuszczany do niczego, bo choć świat szedł do przodu, „pani profesor” czy „pan profesor” nikogo przodem nie puszczali.
Dziś w gabinecie i na szpitalnym korytarzu mamy cztery pokolenia. Każde z inną motywacją, sposobem myślenia o sobie i świecie. Z odmiennym stylem pracy i, co tu kryć, zupełnie innym pomysłem na to, jak powinno się wykonywać zawód lekarza i czego można oczekiwać od otoczenia.
Najstarsi – powiedzmy „ludzie klasycznej lekarskiej teczki i stetoskopu” – to pokolenie silent i baby boomers. To lekarze, którzy wciąż pamiętają zapach lizolu i smak herbaty w szklance z koszyczkiem w dyżurce. Z łezką w oku wspominają kolegów, którzy alkohol na dyżurze wykorzystywali nie tylko do dezynfekcji, i czasy, gdy papierosy paliło się nawet w trakcie badania. Oni wiedzą, że medycyna to zawód wymagający wyrzeczeń. Dla nich dyżur 36-godzinny nie jest powodem do buntu, lecz elementem tożsamości – jak dla górala z Zakopanego wejście na Giewont: ciężko, ale przecież „tak trzeba”.
Drugie pokolenie – nazwijmy je „ambitnych” – to pokolenie X. Weszli do zawodu w czasach przełomu. Uczyli się jeszcze z podręczników grubszych niż cegła, specjalizację robili na wolontariacie, a pierwsze randki umawiali na Gadu-Gadu. Są trochę jak tłumacze między światami: pamiętają punkty ksero i przepisywanie ściąg na egzamin, a jednocześnie nie dziwią się, gdy młodsi wpisują objawy choroby pacjenta do internetu lub aplikacji. To oni budowali – jak to się oficjalnie mówi – „kulturę zapierdolu”, bo chcieli coś osiągnąć.
Trzecie pokolenie to Y, czyli milenialsi. Nie mają nabożnego stosunku do autorytetów, bo wiedzą, że autorytet trzeba udowodnić. Potrafią trzema kliknięciami ściągnąć najnowsze wytyczne, ale czasem zachowują się jak kierowca z nawigacją GPS – tak skupieni na mapie, że nie zauważają, iż właśnie przejeżdżają obok pacjenta. Szanują swój czas. Są tak asertywni, że aż czasem mało sympatyczni. Jeśli mogą zepchnąć komuś część obowiązków – nie zawahają się tego zrobić, twierdząc, że przecież trzeba tak robić, żeby się najmniej narobić, a najwięcej zarobić.
I wreszcie czwarte pokolenie – „TikToka” – to pokolenie Z, a na horyzoncie już widać piąte, czyli alfę. Młodzi chcą, by system medyczny działał tak sprawnie jak aplikacja bankowa i był tak intuicyjny jak Netflix. Są lepsi w relacjach online niż w tych twarzą w twarz. W ich głowach nie ma „muszę”, jest „chcę lub nie – i to mój wybór”, choć dorastali w dużej presji. Wolą sobotni wieczór spędzić pod kocem z kubkiem w dłoni niż na hucznej imprezie.
Wymagają jasnych zasad, ale trzeba uczciwie powiedzieć – są w porządku. Jeśli się na coś umówią, można na nich liczyć. Wyzwaniem jest znaleźć do nich właściwy „klucz” i – co ważne – nie zakładać, że są tacy czy inni, tylko jasno ustalić zasady.
Można byłoby spojrzeć na to tak: silents się sadzili, iksy każą pracować za długo i traktują świat na skróty, igreki zrzucają obowiązki na innych, a zetki wymagają uwagi i przestrzeni dla swoich potrzeb. Ale można i inaczej. Najstarsze pokolenie daje nam cierpliwość. Pokolenie X pracowitość i rozwagę. Milenialsi – biegłość technologiczną. A zetki i alfa – uważność, energię i świeże spojrzenie. Jeśli uda się to połączyć, medycyna stanie się jak dobrze zgrana orkiestra, która potrafi zagrać każdą melodię.
Te cztery pokolenia spotykają się ze sobą codziennie – to już samo w sobie jest trudne. Ale stawka jest jeszcze wyższa: oni spotykają się przy tym samym łóżku pacjenta. I im lepiej się zgrają, tym lepiej dla nich samych i – przede wszystkim – dla chorego. Dlatego różnorodność jest trampoliną. Jeden się z niej wybije, inny o nią potknie.
Anna Gołębicka, ekonomistka, strateg komunikacji i zarządzania
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 10/2025