Dr Krzysztof Madej: Felieton noworoczny (pesymistyczny)
Naszła mnie nieprzeparta ochota napisania felietonu noworocznego, ma się rozumieć, w odniesieniu do medycyny instytucjonalnej, czyli, inaczej mówiąc, systemu ochrony zdrowia.
Wynika to z pewnego przedziwnego założenia, że w gazecie przeznaczonej dla lekarzy powinny być treści poświęcone tylko medycynie w postaci czystej i w jej różnych społecznych zastosowaniach – tak jakby lekarzy interesowała tylko medycyna i jej praktykowanie. Trudno, niech i tak będzie.
Ależ oczywiście! – wiem i pamiętam, że Nowy Rok wypada 1 stycznia. Mnie nie chodzi jednak o umowną datę, która określa, kiedy kończy się jeden rok i zaczyna następny. Nie o tę umowną i niedoskonałą, bo z dużym wysiłkiem próbującą dopasować się do zjawisk astronomicznych, czego skutek jest taki, że każdy miesiąc i co czwarty rok mają inną długość – ale jakoś to działa. Przynajmniej każdy tydzień ma tę samą długość, co wypełnia starotestamentową zasadę, że pracujemy sześć dni, a siódmego odpoczywamy, jak, nie przymierzając, sam Pan Bóg uczynił i nakazał.
Moja noworoczna zaduma nie wynika z daty, lecz z pewnej mentalnej atmosfery towarzyszącej przełomowi lat. To natręctwo podsumowywania roku minionego, snucie proroctw co do roku rozpoczynającego się i podejmowanie tzw. postanowień noworocznych. Ów stan ducha ogarnia nas zazwyczaj w Sylwestra, ale bywa też tak, że dopada nas, gdy kończy się jakiś interwał w życiu indywidualnym lub zbiorowym, lub kończy się jakaś epoka. I rok ten może trwać rok, więcej niż rok lub choćby cztery lata. Ocena roku, który upłynął, i przewidywania co do roku, który nadchodzi, z natury rzeczy stoją w opozycji. I to zarówno kiedy prorokujemy, że nowy rok przyniesie pomyślność, jak i gdy lękamy się, że będzie gorzej – bo przecież musi być inaczej.
Natomiast prognozy na przyszłość i postanowienia noworoczne pozostają w zgodności, bo przecież postanawiamy coś, co ma współgrać z tym, co ma lub musi się wydarzyć. Kończą się wakacje, niebawem zacznie się nowy rok szkolny i akademicki.
Kończy się lato, a zmiana pogody zapowiada nadchodzącą jesień i zimę. Kończy się VIII kadencja samorządu lekarskiego, i to wielkim protestem środowisk zawodów medycznych, będącym swoistą oceną lat przeżytych i przepracowanych w medycynie oraz nadzieją, że będzie ten protest pozytywną inwestycją na przyszłość. Kończy się kadencja parlamentu, o czym świadczy to, że choć do wyborów jeszcze dwa lata, to ewidentnie rozpoczęła się już kampania wyborcza. Przyjdą nowi ministrowie zdrowia, nowe rządy i parlamenty, nowi prorocy świetlanej przyszłości i korzystnych społecznie reform ochrony zdrowia w Polsce.
Każdy z nas takich Nowych Roków poza kalendarzem gregoriańskim zaliczył w swoim życiu bardzo wiele. Wracając do wyśmianego przeze mnie na wstępie zawężonego tematycznie obszaru refleksji, rok mijający był kolejnym rokiem pandemii – a może lepiej byłoby powiedzieć „walki z pandemią” (bo dla mnie to dwie różne kategorie: pierwsza jest medyczna, druga – administracyjno-polityczna).
Panowały panika i chaos decyzyjny i trudno tu mieć do kogoś pretensje, bo każda pretensja i krytyka natychmiast spotka się z odporem, że wszystkie te działania miały swoje uzasadnienie w obliczu nadciągającego kataklizmu. Może kiedyś będzie można na spokojnie ocenić racjonalność tych wszystkich sposobów wydzielania w systemie ochrony zdrowia sektora do walki z pandemią. Mam tu na myśli przede wszystkim to budowanie i likwidowanie tymczasowych szpitali covidowych oraz taką restrukturyzację pozostałych części systemu ochrony zdrowia, co w równym stopniu zwiększało możliwości walki z wirusem, jak i demolowało pozostałe funkcje systemu.
Liczni mędrcy naszego życia zbiorowego często powtarzali, że świat i medycyna po pandemii będą zupełnie różne od tych sprzed, że pandemia była prawdziwym sprawdzianem dla systemu ochrony zdrowia i że system ten w diametralnym stopniu zmieni swoje oblicze na przyszłość – jak gdyby sam z siebie, no i oczywiście gdy wszyscy wyciągniemy z doświadczeń ubiegłego roku odpowiednie wnioski. Należy wierzyć, że jesteśmy w stanie wyciągnąć te wnioski i że będą one „odpowiednie”, choć ja tej wiary jakoś nie podzielam.
Wszędzie tam, gdzie pandemia zelżała, szybko odbudowują się stare, dysfunkcyjne struktury. Dla istotnej reformy systemu ochrony zdrowia ten „rok” był stracony. To, co się wydarzyło, oprócz wprowadzania tych wszystkich reżimów pandemicznych, to dalsza eskalacja biurokracji i formalizacji posługi medycznej. W systemie przybywa tylko instytucji regulacyjnych i kontrolnych.
Najbardziej zawiodła komunikacja społeczna – tak, że rok kończymy jakąś niespotykaną falą obskurantyzmu: tych wszystkich ruchów antyszczepionkowych, uzdrawiających czarodziejów, magnetyzerów wody i innych niewydarzonych pomysłów reformatorskich typu: zatrudnianie lekarzy bez znajomości języka polskiego, zweryfikowanych kwalifikacji i pomocników chirurgów. Przewidywania przyszłości i postanowienia noworoczne, jako się rzekło, można traktować wspólnie.
Na chwilę obecną (ależ to brzydka i zapewne niepoprawna językowo fraza) nie widać żadnego planu reform dla ochrony zdrowia. Takich, które w strukturalny sposób prowadziłyby do rozwiązywania głównych zjawisk kryzysowych: niedoboru świadczeń, braku kadr, stałego zadłużania się ochrony zdrowia, nieadekwatnego społecznie systemu płacowego w medycynie itd., itd. Ktoś powie: można będzie pomyśleć o nowych rozwiązaniach, ale najpierw musi być w systemie więcej pieniędzy. I tak cały czas pozostajemy na poziomie, słusznego skądinąd, postulatu zwiększenia nakładów.
Tyle tylko, że każdy kolejny minister zdrowia (za swojego zawodowego życia przeżyłem ich 29) zaczyna swoją posługę od stwierdzenia, że system jest jak dziurawe wiadro. Ile się w niego wleje pieniędzy, tyle przeleci. Najpierw trzeba zatkać dziury, tyle tylko, że nikt później nie pokazuje, gdzie i czym są te dziury. Miarą kryzysu jest to, że większość manifestów programowych rozmaitych partii politycznych, które tak ochoczo i z takim wyprzedzeniem przystąpiły do kampanii wyborczej, zaczyna się (dobre chociaż to) od sążnistych wywodów, co powinno się zmienić w polskiej medycynie.
Nie będę tutaj przytaczał tych materiałów programowych ani broń Boże ich oceniał, bo mógłbym niechcący wkroczyć na śliski grunt toczącej się obecnie w Polsce walki politycznej na śmierć i życie.
Śledzący życie polityczne wiedzą, o czym mówię: wszystkie partie polityczne, z wyjątkiem jednej, opublikowały już swoje materiały programowe. Wszystkie one mają jedną wspólną i historycznie ugruntowaną cechę. Mówią, co ma być, musi być, powinno być osiągnięte w ochronie zdrowia, gdy „my dojdziemy do władzy”, ale nie odpowiadają na pytanie, jak to zrobić. Obietnica w polityce ma dużo większą wartość niż plan działania. Jest czysta, powabna, niepodważalna i zrozumiała dla prostego wyborcy. Plan to pole ciężkiej walki dla technokratów.
Największą bolączką naszego obecnego systemu jest brak ciągłości w opiece nad chorym obywatelem. Wykonywane są często pojedyncze, izolowane procedury, po czym chory co chwila wypada z systemu i musi sam sobie radzić, błąkając się pomiędzy „ubezpieczalnią” a „komercją”. Pozwolę sobie przypomnieć, że pierwotne znaczenie akronimu ZOZ to „zespół opieki zintegrowanej”; dużo później skrót ten zaczął oznaczać „zakład opieki zdrowotnej”. To była jedna z zamierzchłych idei reformatorskich z wczesnych lat 70., czyli za Gierka.
Do tej pory tej idei opieki zintegrowanej nie udało się zrealizować, teraz nazywa się ona opieką koordynowaną. Nie ukształtowało się w państwie wiarygodne centrum myśli systemowej dla ochrony zdrowia. Skoro jednak państwo chwilowo, zdaje się, nie radzi sobie z myślą ustrojową, to cóż dopiero oczekiwać propozycji dla systemu ochrony zdrowia. Wnioski z tego, jak w tytule, wyciągam pesymistyczne – QED*.
Krzysztof Madej, wiceprezes NRL
* Quod erat demonstrandum