3 grudnia 2025

Jakub Sieczko: Cena błędnej decyzji

W medycynie nie da się wszystkiego naprawić – także własnych wyborów. Czasem lekarz po latach odkrywa, że droga, którą obrał, prowadzi donikąd. Jak trudno wtedy zawrócić i przyznać się do pomyłki, wie każdy, kto choć raz trafił na ścieżkę nie do końca własną.

Fot. arch. prywatne

Wybór specjalizacji jest niczym wybór partnera lub partnerki życiowej. To najważniejsza decyzja w lekarskim życiu. Jak w prawie każdej dziedzinie ludzkiej działalności – z biegiem lat drzewo możliwości życiowych rozgałęzia się coraz mniej. Gdy mamy dwadzieścia pięć lat, dobre zdrowie, brak poważnych zobowiązań rodzinnych i całkiem przyzwoitą liczbę punktów w postępowaniu kwalifikacyjnym – lekarski świat stoi przed nami otworem.

Jeszcze możemy być każdym – lekarzem rodzinnym zaszytym w górskiej wiosce i profesorem kardiochirurgii przeszczepiającym serca w prestiżowych ośrodkach, ordynatorem intensywnej terapii w Londynie i wyspecjalizowanym w artroskopiach ortopedą o świetnej renomie, który dzięki doskonale prosperującej prywatnej praktyce jest sławny i bogaty.

Leszek Kołakowski w swoich „Mini-wykładach o maxi-sprawach” w eseju „O młodości” (do której nie miał bynajmniej stosunku bałwochwalczego, twierdząc, że zawsze czuł się trochę stary) pisze, że to, co nas w młodości najbardziej pociąga, to właśnie poczucie, że wszystko może się jeszcze wydarzyć.

Z biegiem lat jesteśmy coraz bardziej zdefiniowani, określeni, co bardzo ważne – idzie za nami jakaś opinia. Pracuję od zawsze w Warszawie, największym z polskich miast, ale nawet tu mam poczucie, że lekarskie środowisko jest niewielkie. Nawet gdy w naszym szpitalu czy przychodni pojawi się ktoś nowy – na pewno znamy kogoś, kto tego kogoś zna.

Jako absolwenci kierunku lekarskiego, stojąc przed najważniejszym z lekarskich wyborów, zawsze wyobrażamy sobie, że wybierzemy dobrze. Oznacza to, że praca przyniesie nam satysfakcję, że będziemy się w danej dziedzinie odnajdywać, że będziemy szanowani i cenieni i że przyniesie nam stabilizację finansową (choć dziś trudno wyobrazić sobie specjalizację, która jej nie przynosi). Nie bierzemy w naszych rozważaniach pod uwagę scenariusza, w którym wybierzemy źle.

Jestem anestezjologiem, od czternastu lat pracuję na bloku operacyjnym, znieczulałem już do tysięcy operacji, współpracowałem z setkami operatorów. Nie padną w tym tekście żadne nazwiska ani nawet cechy charakterystyczne mogące choćby sugerować, kogo mam na myśli – chcę bowiem opisać zjawisko, a nie konkretny przypadek. Widywałem bowiem po drugiej stronie operacyjnego parawanu ludzi, którzy, oględnie mówiąc, nie wybrali lekarskiej specjalizacji najlepiej.

Gdybym chciał powiedzieć mocniej, powiedziałbym – takich, którzy do operatywy kompletnie się nie nadają. Nie wiem, czy program studiów medycznych obejmuje w ostatnich latach jakieś formy sprawdzania predyspozycji do konkretnych specjalizacji. Jeśli nie, całkiem dobrym pomysłem wydaje mi się, aby pomyśleć o takiej formie wspierania studentów medycyny.

Będę pisał o zabiegowcach, ale jestem przekonany, że zjawisko to dotyczy również przedstawicieli dziedzin zachowawczych. Są tacy, którym od początku nie idzie. Warunki operacyjne zawsze są bardzo trudne, prosty zabieg staje się wyzwaniem na miarę wejścia na Rysy, narzędzia wypadają z rąk, nitki się rwą, operacja kończy się reoperacją.  

Jasne, że w medycynie jak w prawie każdej dziedzinie życia rolę gra doświadczenie, nic nie przebije setek czy tysięcy godzin spędzonych przy stole operacyjnym. Zdarza mi się ostatnimi czasy dość często nadzorować rezydentów i rezydentki zaczynających dopiero swoją przygodę z anestezjologią.

Widzę ich smutne miny po nieudanych intubacjach dotchawiczych czy nieskutecznych znieczuleniach podpajęczynówkowych. Mówię im wtedy, żeby specjalnie smutni z powodu nieudanych prób nie byli – nie widziałem bowiem rezydenta, któremu zawsze wszystko od początku wychodziło. Na początku zawsze będzie się nie udawać. Problem pojawia się wtedy, kiedy po dobrych kilku latach pracy dalej zwykle się częściej nie udaje, niż udaje.

Wracając do operatorów – czasem widać, że wybrali specjalizację źle, niezgodnie ze swoimi uzdolnieniami. Autentycznie bardzo mi ich żal, bo przecież muszą, jeśli nie brakuje im autorefleksji, czuć i widzieć choćby od czasu do czasu, że wszystko leci im z rąk, że procedury się niemożebnie przedłużają, że liczba ich powikłań jest większa niż u innych. Jeśli jednak na autorefleksji im zbywa – od czasu do czasu dochodzą do nich zastanawiające sygnały, urywki rozmów.

Rozmawiają przecież o nich i ich umiejętnościach pielęgniarki operacyjne czy koledzy tej samej specjalności. Gdy anestezjolodzy mają znieczulać ich zabieg, robią sobie dwie kawy zamiast jednej. Gdy nieszczęśliwie dany lekarz czy lekarka ma dyżur, radzi się znajomym omijać dany szpital. Raczej nie prosi się ich na konsultację, a gdy się nawet poprosi, wie się, że problem raczej nie zostanie rozwiązany profesjonalnie.

Myślę, że taka droga życiowa to prawdziwy dramat, porównywalny choćby z nieudanym małżeństwem. O ile jednak takie małżeństwo zwykle kończy się rozwodem, mając za sobą kilkanaście czy kilkadziesiąt lat poświęconych danej dziedzinie medycyny, rozwieść się z nią trudno.

Działa tu zjawisko nazywane „pułapką zaangażowania”. To „sytuacja, w której jednostka kontynuuje inwestowanie czasu, pieniędzy lub wysiłku w coś, co nie przynosi już pozytywnych rezultatów, a wręcz staje się szkodliwe, ponieważ utrudnia wycofanie się i rezygnację”.

Cały współczesny świat uczy nas przecież, żeby wierzyć w siebie, nie poddawać się, brnąć za wszelką cenę do celu. Czasem jednak jest to ścieżka samobójcza. Każdy za swoje wybory życiowe odpowiada sam. Zdarza się jednak, że na wybór specjalizacji naciska mniej lub bardziej subtelnie rodzic – najczęściej odnoszący w danej dziedzinie spore sukcesy.

Widywałem i takie historie – syn czy córka mają teoretycznie wszystko, aby pójść w ślady ojca lub matki i zostać kolejnym pokoleniem rodzinnego panteonu gwiazd danej dziedziny. Brakuje im tylko jednego: talentu i wynikającej z niego pasji (bo przecież bardziej lubimy rzeczy, które nam całkiem nieźle wychodzą). Myślę, że tacy rodzice, pewnie chcący w części swoje ambicje realizować za pomocą dzieci, robią im wielką krzywdę. Zaczynającym karierę zawodową lekarzom i lekarkom, którzy czytają ten tekst, życzę, żeby wybrali dobrze.

Życzę, żeby odnaleźli dziedzinę, w której będą czuli się jak ryba w wodzie, żeby doszli do etapu, w którym staną się szanowani, podziwiani i przede wszystkim pomocni dla chorych. Jeśli jednak po kilku (a nawet kilkunastu) latach okaże się, że wybór był jednoznacznie zły – to żaden wstyd przyznać to przed sobą. To objaw zdrowego rozsądku, a nawet, nie bójmy się dużych słów, ratowanie się przed życiową katastrofą.

Jakub Sieczko, lekarz anestezjolog

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 11/2025