Klaudiusz Komor: Czasy się zmieniają
Nie spodziewałem się, że kiedyś będziemy musieli bronić lekarzy przed zarzutami, że za dużo zarabiają. Twierdzenie, że za dziurę finansową w NFZ odpowiadają nasze pensje, jest absurdalne.

W ostatnich tygodniach, jak zresztą chyba co roku w jego końcówce, uwaga opinii publicznej skupia się wokół problemów finansowych ochrony zdrowia. Osoby, które tak jak ja działają od lat w samorządzie lekarskim, pamiętają, że politycy wszystkich opcji zawsze przypominają sobie o tym, że „zdrowie jest najważniejsze”, wtedy, kiedy w kasie NFZ zaczyna brakować pieniędzy na bieżące wydatki.
Bywało różnie w różnych latach – czasami na pierwszej linii była podstawowa opieka zdrowotna, czasami ambulatoryjna opieka specjalistyczna, a najczęściej szpitalnictwo, bo tam niedofinansowanie zawsze było największe. Niezależnie od opcji rządzącej czy narracji samorząd zawsze zwracał uwagę na podstawowe niedoskonałości w systemie, takie jak zbyt niskie nakłady w stosunku do potrzeb, nierealne wyceny procedur medycznych czy niedobory personelu.
Najczęściej odpowiedzialni za organizację systemu – czyli po prostu rządzący – próbowali winy szukać w nas, medykach. A to za mało lekarzy, a to naciągają wskazania, żeby robić więcej procedur, czy w końcu celowo ograniczają pracę, żeby ściągać pacjentów do prywatnych gabinetów.
W tym roku, zgodnie z oczekiwaniami, temat olbrzymiej dziury w finansach NFZ również wybuchł. Jednak narracja okazała się zgoła odmienna, ba, nawet można powiedzieć, dotychczas niespotykana!
Według Ministerstwa Zdrowia i mediów za braki pieniędzy w NFZ odpowiadają wysokie pensje lekarzy! Muszę osobiście przyznać, że przez te wszystkie lata pracy w samorządzie nie myślałem, nie miałem nawet nadziei na to, że będziemy się musieli tłumaczyć z takiego zarzutu! Przez wiele lat zarobki lekarzy były na żenująco niskim poziomie, samorząd przy każdej okazji dobijał się wraz z organizacjami związkowymi o to, żeby osiągały chociaż średnią krajową.
Pamiętam, że po zakończeniu stażu podyplomowego wraz z kilkoma koleżankami i kolegami ze szpitala, w którym odbywaliśmy staż, żeby dostać pracę, musiałem wystarać się o tzw. etat interwencyjny, czyli środki z urzędu pracy na prace interwencyjne dla bezrobotnych. Było to wtedy 500 zł miesięcznie na rękę, a człowiekowi wydawało się, że złapał Pana Boga za nogi, bo miał miejsce pracy. Po zakończeniu stażu siedzieliśmy w siedem osób pod gabinetem dyrektora z pytaniem: „co dalej?”. Wyszła do nas sekretarka z odpowiedzią: „My lekarzy nie potrzebujemy”. Takie to były, całkiem jeszcze niedawne, czasy.
Bardzo się cieszę, że dzisiaj nasi młodzi koledzy nie muszą tego przechodzić i mogą wybierać po stażu swoją drogę zawodową w specjalności, którą sami chcą wybrać. Co więcej, moim zdaniem nie ma potrzeby tłumaczyć się, że teraz w ochronie zdrowia zarobki lekarzy są godne, ale (poza nielicznymi przypadkami – według danych Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji tylko 0,3 proc. lekarzy ma przychody na poziomie ponad 100 tys. zł na miesiąc) nie można używać stwierdzenia „wysokie”.
Kto w pracy ponosi tak wielką odpowiedzialność, na k im ciąży tak wielka presja, kto musi cały czas pogłębiać swoją wiedzę i od czyich decyzji podjętych czasami w ułamku sekundy zależy życie innego człowieka? Powinniśmy być dumni, że takie sytuacje z mojej młodości, o jakich wcześniej pisałem, już się nie zdarzają.
Ale musimy pamiętać, że historia często zatacza koło – według ostrożnych szacunków przy tak olbrzymiej „produkcji” lekarzy, jaka odbywa się w naszym kraju w nowo powstałych szkółkach, za kilka lat może się okazać, że nagle znowu ktoś wyjdzie za drzwi sekretariatu ze słowami: „My lekarzy nie potrzebujemy”. Brrr! Na szczęście to może być tylko zły sen!
Klaudiusz Komor, wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 12/2025-1/2026