Klaudiusz Komor: Pomysły na bezpieczeństwo
Pacjenci przekierowują swoją frustrację wywołaną niedostatkami systemu na lekarzy. W takiej sytuacji trudno myśleć o skutecznym leczeniu, którego fundamentem jest przecież wzajemne zaufanie.

Nie cichną doniesienia o atakach na medyków. Co jakiś czas w mediach możemy usłyszeć o przypadkach, które bulwersują każdego. Bardzo często agresorami są pacjenci pod wpływem alkoholu lub środków odurzających, jednak najbardziej niepokojące są przypadki, kiedy ataki są wcześniej przygotowane i dokładnie zaplanowane.
Dziennikarze pytają, czy tych ataków jest dzisiaj więcej niż kiedyś? Nie ma jednoznacznych statystyk pozwalających odpowiedzieć twierdząco, ale każdy z nas w swojej pracy widzi, że tak. Wydaje się, że dość łatwo zidentyfikować również przyczynę tego zjawiska – rządzący co jakiś czas próbują obarczać lekarzy winą za różne niedoskonałości w ochronie zdrowia.
Kolejki do specjalistów tłumaczone są niechęcią lekarzy do przyjmowania większej liczby pacjentów, by zmusić ich do korzystania z prywatnych gabinetów, a brak pieniędzy w szpitalach – rzekomo zbyt wysokimi zarobkami lekarzy. W efekcie bunt pacjentów przeciwko chaosowi w ochronie zdrowia próbuje się kierować przeciwko samym lekarzom.
Pacjent czekający w niekończącej się kolejce w przychodni swój narastający gniew kieruje na pierwszą osobę, jaką spotka, czyli na lekarza w gabinecie albo rejestratorkę w okienku. Co więcej, brak jest jednoznacznych sygnałów, że za takie ataki na medyków kara będzie nieuchronna, nawet jeśli dokonają ich osoby publiczne.
Niestety, bardzo ślamazarnie idą zmiany prawne w tej materii. Trzeba przyznać, że jeden z postulatów samorządu został spełniony – jeszcze poprzedni minister sprawiedliwości Adam Bodnar wysłał do prokuratorów zalecenia, aby sprawy agresji wobec medyków traktować ze szczególną uwagą. Już drugi jednak – o rozszerzenie ochrony prawnej należnej funkcjonariuszowi publicznemu na wszystkie miejsca pracy medyków – na razie nie znalazł zrozumienia.
Bardzo powoli idą zmiany zaostrzające kary za napaść na medyka – ale tutaj chociaż widać wolę zmiany. Zdaniem samorządu cały czas sprawa no fault pozostaje nierozerwalnie związana z bezpieczeństwem medyków. Szpitale próbują sobie same jakoś radzić z problemem. Wspierają ich w tym izby lekarskie. Popularnym sposobem są kursy samoobrony dla medyków.
Niestety fachowcy w tej dziedzinie studzą zapał do ich organizacji – nie da się nikogo skutecznie nauczyć prawidłowej reakcji i odpowiednich chwytów obronnych w trakcie jednego, nawet długiego, kursu – wymagałoby to wielokrotnego powtarzania, przypominania i nieustannego ćwiczenia. Dużo lepszym rozwiązaniem wydają się kursy deeskalacji sytuacji zagrożenia prowadzone przez fachowców z zakresu negocjacji czy prewencji.
W niektórych szpitalach wypracowano w porozumieniu z lokalnymi komendami policji specjalne procedury szybkiego dotarcia na wezwanie w razie agresji oraz wprowadzono tzw. guziki bezpieczeństwa, które można niepostrzeżenie nacisnąć, wzywając pomoc (na wzór cichych alarmów w bankach). Bardzo dobrym sposobem są również kontrolowane strefy dostępu w placówkach ochrony zdrowia, o ile oczywiście sami pracownicy przestrzegają zasad i nie zostawiają np. niedomkniętych drzwi.
Wszystkie te środki mogą nieco poprawić sytuację, jednak globalnie nie spowodują chyba istotnej zmiany. Czy zatem jesteśmy skazani na pracę, w trakcie której zawsze musimy mieć oczy wokół głowy i każdego pacjenta traktować jako potencjalnego agresora? Czy w takich warunkach można myśleć o skutecznym leczeniu, którego, jak wiadomo, podstawą jest wzajemne zaufanie lekarza i pacjenta?
Starsi koledzy, z którymi rozmawiam, często wspominają, że kiedyś szacunek do lekarza był znacznie większy, że nikt nawet nie pomyślał o ataku na nich. I chyba walka o powrót takich właśnie czasów powinna być naszym głównym celem.
Klaudiusz Komor, wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 11/2025