Niepewna przyszłość reformy
Likwidacja NFZ, powrót do finansowania bezpośrednio z budżetu i wzrost nakładów publicznych. Takie zapowiedzi padały w kampanii wyborczej. Brakowało tylko odpowiedzi na jedno proste pytanie: kiedy? Nie mógł się jej doczekać także prezes Kaczyński, sygnalizując na początku lipca, że trzeba „podciągnąć tabory”.
Od lewej: minister zdrowia Konstanty Radziwiłł, premier Beata Szydło
Nie stałem za kulisami sceny politycznej i nie wiem, jak było, ale jeśli miałbym nakreślić najbardziej prawdopodobny scenariusz, nie byłoby w nim mowy o opieszałości ministra Radziwiłła. Z pewnością chciał on jak najszybszej realizacji zamiarów. Dlatego postawiłbym na przedłużające się negocjacje doktora z grupą trzymającą w rządzie władzę nad kurkiem z pieniędzmi.
Siłę, a raczej słabość, ministra zdrowia w tym swoistym przeciąganiu liny jasno pokazuje harmonogram dochodzenia do obiecywanych od jesieni 6 proc. nakładów publicznych na opiekę zdrowotną. Mówiąc eufemistycznie, czeka nas długi marsz.
Cel ma zostać osiągnięty dopiero w 2025 r.! Równie dobrze premier Szydło i minister Radziwiłł, prezentując założenia zmian, mogli ogłosić: mamy nadzieję, że któryś z kolejnych rządów zrealizuje nasze zamierzenia. W polityce takie deklaracje nie brzmią wiarygodnie i jak sądzę, rozczarowanie wkradło się nawet w szeregi zagorzałych zwolenników tzw. dobrej zmiany.
Niepokój wzbudziły zwłaszcza szczegóły planowanego wzrostu nakładów, przekazane mediom. Wynika z nich, że by było lepiej, w pierwszych latach musi być gorzej. Konstanty Radziwiłł zapewnia, że o żadnym obniżeniu nakładów nie ma mowy. Zabezpieczeniem ma być większy niż do tej pory udział samorządów w finansowaniu opieki zdrowotnej. Nie zmienia to faktu, że przynajmniej do końca dekady potrwają chude lata w ochronie zdrowia.
Potwierdziło się tym samym to, co pisałem na tych łamach kilka miesięcy temu – w zadłużonym po uszy państwie niedysponującemu silnym zapleczem politycznym ministrowi będzie trudno o dodatkowe środki. Zwłaszcza że na pierwszym planie są kosztowne wydatki z plusem.
Kilka lat temu mieliśmy zdecydowanie bardziej sprzyjający czas na solidne dofinansowanie systemu. Dług publiczny był nieporównywalnie mniejszy, a Ewa Kopacz jako minister zdrowia miała o wiele silniejszą polityczną kartę od Konstantego Radziwiłła. Problem w tym, że doktor Kopacz nie chciała nią grać… Rażące niedofinansowanie to jeden z trzech podstawowych problemów rodzimej opieki zdrowotnej.
Drugim jest brak jasnego określenia, za co płaci państwo. Realny, a nie życzeniowy koszyk świadczeń gwarantowanych powinien już dawno obowiązywać. Tymczasem żaden rząd się do tego nie kwapi. Tak jest oszczędnie i wygodnie. Nie dość, że w budżecie zostają pieniądze niezbędne do zaspokojenia potrzeb partii i elektoratu, to jak coś jest nie tak, zgodnie z panującą u nas tradycją, zrzuca się winę na lekarzy i pielęgniarki. I pociąga do odpowiedzialności. Teraz przy udziale stworzonych przez ministra Ziobrę specjalnych działów w prokuraturach do spraw błędów medycznych.
Trzeci kluczowy problem naszej ochrony zdrowia to brak zgody na prywatne dopłaty do usług medycznych, udzielanych w placówkach publicznych. Pozbawiamy w ten sposób system nie tylko wpływu dodatkowej gotówki, ale i rezygnujemy z doskonałego regulatora popytu na „darmowe” usługi. Termin współpłacenie jakoś nie może przejść przez gardło kolejnym ministrom zdrowia i premierom, choć dziś jest to europejski standard, a w Polsce od dawna obowiązuje w aptece i – w jeszcze większym zakresie – u stomatologa.
Zupełnie niezrozumiały jest brak akceptacji na dobrowolne dopłaty za usługi ponadstandardowe. Przy czym za standard należy przyjąć to, co oferuje powszechne ubezpieczenie zdrowotne, biorąc pod uwagę nie tylko jakość, ale i czas dostępu do świadczenia.
Otwarcie tej furtki byłoby bardzo korzystne dla publicznych szpitali. Wiele z nich tonie w długach. Jednocześnie tylko częściowo wykorzystują one zasoby w postaci kadry i sprzętu. Biorąc pod uwagę konieczność stałej gotowości do udzielania świadczeń oraz ponoszenie związanych z tym kosztów, publiczne szpitale mogłyby skutecznie konkurować o pacjentów z prywatnymi.
Tym samym i tak już niemały strumień prywatnych pieniędzy na opiekę zdrowotną nie musiałby się zwiększyć, a jedynie popłynąłby w inne miejsce systemu. Otwarcie wspomnianych dodatkowych kanałów dopływu pieniędzy do sektora publicznego ma szczególne znaczenie w naszych realiach. Zakładając optymistycznie, że uda się zgodnie z planem zwiększyć nakłady państwa na ochronę zdrowia do 6 proc. PKB, osiągniemy poziom poniżej obecnej średniej krajów OECD. „Już” za dziewięć lat.
Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 8-9/2016