Szukam Amerykanina
Życie polskiego lekarza jest ciągłym zmaganiem się z nieprzyjazną materią. Coś wiecznie nie łączy, przecieka, włącza się, kiedy powinno być wyłączone, albo nie chce się włączyć, choć potrzebne. Zaprośmy Amerykanina. Dajmy mu kilka dni. Niech pochodzi, policzy, niech notuje – pisze Jakub Sieczko.
Czy ktoś z Państwa zna jakiegoś Amerykanina? Jest robota dla człowieka. Amerykanie liczą takie rzeczy, których Polacy kalkulować nie mają w zwyczaju. W pewnym podcaście usłyszałem ostatnio, że stanie w ulicznych korkach kosztuje amerykańską gospodarkę 120 miliardów dolarów rocznie.
Sprawdzałem dalej: zanieczyszczenie powietrza – 820 miliardów, błędy medyczne – 20 miliardów, opóźnienia samolotów – 30, ataki dzikich zwierząt – ponad miliard. Jeśli więc ktoś zna jakiegoś umiejącego liczyć Amerykanina, niechże da mu namiar na warszawską Miodową, do właściwego ministerstwa.
Tam wyposażą Amerykanina w kilka ołówków i dwa zeszyty A4. Potem mogą go przysłać do przeciętnego polskiego szpitala. Zostanę przewodnikiem – oprowadzę Amerykanina jak po stacjach gry miejskiej, ewentualnie drogi krzyżowej. Postawię przed każdą i powiem: licz.
Stacja pierwsza: drukarka w pokoju lekarskim. Tak powiem Amerykaninowi moją całkiem niezłą angielszczyzną: „The printer is constantly broken. It eats paper several times a day”. Dla przykładu ktoś z obecnych poza nami w pokoju spróbuje wydrukować zlecenia. Albo wynik konsultacji. Ewentualnie skierowanie. Voila!
Drukarka albo zamigocze na czerwono, generując błąd numer 34, i poprosi o niezwłoczne skontaktowanie się z serwisem, albo drukować zacznie, ale w połowie zje papier lub go wymiętoli, albo też wydrukuje całą czarną stronę. Tak to u nas jest, Amerykaninie, powiem. Licz, ile nas to kosztuje dolarów dziennie? Miesięcznie? Rocznie?
I zafrasuje się Amerykanin, podrapie po głowie, potem zrobi w zeszycie tabelę z kilkoma kolumnami i zacznie liczyć: zmarnowany czas, zjedzony papier, koszty serwisu drukarek, wpływ związanych z walką z drukarką wyrzutów adrenaliny i kortyzolu na ryzyko sercowo-naczyniowe personelu, wreszcie koszty zaopatrywania urazów kończyn górnych (kto nie walnął nigdy ze złości w drukarkę, niech pierwszy rzuci stetoskopem) i dolnych związanych z wyładowywaniem na drukarce frustracji. Porachuje Amerykanin i wyjdzie mu kilka okrągłych baniek, jak pragnę zdrowia.
Dalej: psujące się sprzęty. Kardiomonitory nie działające bez kabla, a i z kablem raz tak, raz nie. Laryngoskopy świecące ciągłym światłem, chyba że akurat chce się przy ich użyciu intubować, to wtedy migające. Lampy operacyjne z przepalonymi żarówkami. Klimatyzacja zawsze dmuchająca lodowato zimnym powietrzem, w grudniu też. Drzwi na kartę magnetyczną, których nie da się otworzyć kartą magnetyczną, zabezpiecza się je więc zawiązanym na klamce bandażem.
Łóżka, z których nie da się wyjąć oparcia. Łóżka, których nie da się opuszczać ani podnosić. Uszkodzone gniazda z tlenem medycznym. Respiratory nieprzechodzące testu. Ultrasonografy, które wyłączają się w środku badania, bo coś się przegrzewa. Uczulający płyn do dezynfekcji rąk, bo był najtańszy i tak wyszło w przetargu. Jakie to koszty?
Następnie: ogólna estetyka miejsca pracy. Zabrudzone ściany, spłowiałe lamperie, brud wypełzający spod oderwanej wykładziny, podziurawione fotele…
Jak to wszystko wpływa na wydajność zawodową polskiego personelu medycznego. Wiesz, Amerykaninie? Może bezradnie rozłożysz ręce, nie będziesz miał odpowiednich narzędzi, żeby to policzyć.
Zatem ja z dobrego serca, za darmo, przekazuję szanownym czytelnikom i czytelniczkom pomysł na pracę doktorską, a nuż ktoś szuka tematu. „Wpływ estetyki otoczenia szpitalnego na jakość udzielanych świadczeń zdrowotnych, zadowolenie z pracy oraz stan zdrowia lekarzy i lekarek województwa warmińsko-mazurskiego/podlaskiego/opolskiego (niepotrzebne skreślić)”. Widzę potencjał na obronę z wyróżnieniem. Nie dziękujcie. Przyślijcie kopię, jak już skończycie.
Stacja kolejna: nie bójmy się tego powiedzieć głośno – toalety, a w zasadzie kible. Te z urwanymi słuchawkami prysznicowymi, te z wyłącznie zimną (albo wyłącznie ciepłą – są, widziałem!) wodą, pękniętymi deskami sedesowymi, połamanymi drzwiami do kabin prysznicowych. Te przeciekające, te niedziałające, te zapchane. Znacie? Niech pozna i Amerykanin. Niech policzy.
Jak również służbowe ubrania. Te śliskie, nieoddychające, poliestrowe chyba, cholera zresztą wie, jak ten materiał się nazywa. W każdym razie te, w których po pół godziny czuję się jak kurczak zawinięty w folię aluminiową. Ubrania dostępne tylko w rozmiarze S, gdy na studiach byłeś centrem uczelnianej drużyny koszykarskiej. I te XL, gdy jesteś drobną brunetką, metr pięćdziesiąt jeden. Podgrupa: buty – dostępne tylko w rozmiarze 37 bądź 44. Wybieraj!
I dalej: komputery generujące błędy numer 1707, internet przestający działać bez zapowiedzi (skontaktuj się z administratorem), zapadające się tapczany, zbyt wąskie windy, zakurzone i straszące piwnice, dziurawe podłogi. Mógłbym tak jeszcze długo, a i każdy z szanownych czytelników, który pracował w polskim szpitalnictwie przez przynajmniej kilka miesięcy, byłby w stanie coś do tej listy dorzucić.
Życie polskiego lekarza jest ciągłym zmaganiem się z nieprzyjazną materią. Coś wiecznie nie łączy, przecieka, włącza się, kiedy powinno być wyłączone, albo nie chce się włączyć, choć potrzebne. Prawie zawsze czekamy na jakiś serwis, stosujemy chałupnicze metody naprawy, znajdujemy rozwiązania tymczasowe, które trwają często przez długie miesiące.
Praca w polskiej medycynie jest niejednokrotnie jak pływanie w gęstym kisielu – niby można, ale to wielokrotnie bardziej męczące niż pluskanie się w zwykłej wodzie. Wreszcie takie środowisko pracy to źródło ogromnych strat finansowych, marnowania zasobów ludzkich, kopalnia frustracji. Czy ktoś kiedyś policzył ile tak potrzebnych w systemie pieniędzy (i równie potrzebnego zdrowia i satysfakcji pracy personelu) nam przez to ucieka?
Zaprośmy Amerykanina. Dajmy mu kilka dni. Niech pochodzi, niech policzy, niech notuje w swoim zeszyciku. Już nawet wiem, co mi powie na końcu, kiedy jego raport będzie gotowy: „This is crazy, man, you know?”. I know, Amerykaninie, I know. My tu tak żyjemy, tak leczymy. Lepiej, jak na razie, nie będzie.
Jakub Sieczko, anestezjolog
Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com