23 listopada 2024

Żelazne serce bajka – nie bajka

Dawno, dawno temu żył sobie Ignacy. Młody chłopak szukający szczęścia i miłości, jak każdy w życiu. O czym marzył, czego chciał – nikt go nie pytał. Ale przecież każdy ma marzenia.

Katarzyna Wierzbicka. Foto: arch. prywatne

Trudno w życiu być samemu, a i we wsi ludzie gadają, jak człowiek sam żyje. Ignacy zatem na początku szukał żony. Zawsze to łatwiej razem iść przez życie, szczęścia szukać, szczęście znaleźć.

Dawno, dawno temu niedaleko Ignacego żyła Feliksa. Była od niego trzy lata starsza i jakoś wciąż męża nie znalazła. Na coś czekała? Czegoś szukała? A kto to wie. Nikt pewnie nie pytał.

Na wąskich wiejskich ścieżkach życie toczy się wolno. A ludzie czasem nawet obok żyjąc, nie wiedzą, że szukają tego samego, czekają na to samo. Ignacy poznał Feliksę i pokochał. Feliksa poznała Ignacego i pokochała. Ale jemu ludzie gadali, że durny, młodszej żony nie umie znaleźć. A jej gadali, że przecież za młodego chłopaka nie wypada iść za mąż.

Ignacy jednak nie posłuchał ludzkiego gadania. Bo jak ktoś szuka szczęścia, to nie może się zatrzymać w drodze od ludzkiego gadania. Jakby człowiek się zatrzymał, zwątpił, nie próbował – to i marzenia by na zawsze pogrzebał. Poprosił Feliksę o rękę i ucieszył się bardzo, jak ona się zgodziła. Cały świat jakby złagodniał, zazielenił się, zaróżowił. Bo szczęście jednak jakieś się znalazło i miłość, i wspólne nadzieje.

Zamieszkali razem – Feliksa z Ignacym. Budowali swoje szczęście, jak umieli. Marzyli razem i budowali zamki z piasku nad brudną wodą, ale to im nie przeszkadzało. Patrzyli na świat dookoła i mieli w sobie tyle radości.

Ludzie gadać przestali, bo już nawet nie było tak o czym. Pan Bóg chyba błogosławił im jednak, bo Feliksa choć już nie młoda, zaczęła czekać na dziecko. I sukienki wybrzuszały się najpiękniej na świecie, nowym życiem – z Ignacego i Feliksy poczętym.

I urodził się syn w listopadzie, jesienny chłopak, a Włodek mu dali na imię. Zachwycali się nad rączkami i nóżkami, nad krzykiem głośnym i zdrowym. I cieszyli się, kolebiąc syna w kołysce. Byli szczęśliwi. Ale ludzie znów gadali – wojna będzie, jak chłopaki się rodzą… Dobrze nie będzie. Ale przecież jak się dziecko takie cudne, pulchne rodzi, to człowiek nie chce wierzyć w złe rzeczy. To człowiek szczęśliwy myśli, że ta miłość jakoś ochroni, odmieni, zaczaruje zły świat. Bo i skąd ta wojna niby ma być. Ludzkiego gadania znów Ignacy nie chciał słuchać.

I tak miało być pięknie.

I tak mogło być pięknie.

Ale może ktoś szczęścia zazdrościł. Może złym okiem spojrzał, złym słowem zaklął tę miłość. Ludzie zawistni czasem wokoło tak robią, choć przecież co komu szkodziło, że Ignacy pokochał Feliksę…

Spadły bomby z nieba na kraj, zawierucha wojenna szarym pyłem okryła świat. Choć jesień była piękna i słoneczna, to jakby kolory wyblakły, a szczęście Ignacego i Feliksy zatrzęsło się, zalęknione, co będzie dalej.

Ignacy poszedł na wojnę, jak prawie każdy chłop młody czy stary, aby zdatny walczyć. Za kraj trzeba walczyć, dla żon i matek, dla dzieci. Ignacy poszedł, choć żal zostawiać młodą żonę, która od porodu słabowała często. Żal i strach było zostawiać małego synka, bo przecież nawet jeszcze nie umiał chodzić ani mówić, ani ojca zapamiętać. Ale obiecał Ignacy Feliksie, że wróci. Wróci na pewno.

Ignacy poszedł, a Feliksa coraz bardziej chorowała, sił nie miała, kaszel ją męczył. Ludzie gadali, że to suchoty. Ktoś nawet doktora pomógł sprowadzić, jak sił wstawać do dziecka nie miała. Doktor opukał, za puls potrzymał, kazał zdrowo karmić, a dziecka nie przytulać – żeby nie zarazić. I czekać wiosny kazał.

Feliksa bardziej niż wiosny – Ignacego czekała, przez okno wyglądała na drogę i zdrowaśki odmawiała za niego. I jakoś wysłuchane te modlitwy były, a może to jedynie wojenna zawierucha i klęska wojsk sprawiły, że Ignacy – jak obiecywał – do domu wrócił. Wrócił akurat tak, żeby pierwsze urodziny syna świętować, pierwsze kroki zobaczyć. Ale i chorą coraz bardziej żonę zastał w domu i zmartwień nie ubyło mu wcale. Ale znów we dwoje z Feliksą marzyli, na szczęścia powrót czekali.

Tak Feliksa z Ignacym plotła nadzieję, że we trójkę będą żyć w dobrym świecie, wojna przecież kiedyś musi minąć, a syn rośnie świata ciekawy… Niech tam ludzie gadają, co chcą. Musi jakoś się odmienić. Najważniejsza miłość i szczęście.

Jakoś los się jednak nie zmieniał. Wojny końca nie widać było. A do tego niestety Feliksa zachorowała jeszcze bardziej zimą i doktor, co przyjechał do chorej, nie dawał nadziei za wiele. Znów wszystko zszarzało jeszcze bardziej Ignacemu. Nowe zgryzoty doszły. Żona leżała chora, dziecko małe tuptać zaczęło po domu, ale do matki już podejść nie mogło, bo lekarz zakazał przytulać…

Jak nie przytulać pierworodnego, co z wielkiej i nieprostej miłości się narodził? Jak nie głaskać tych rączek malutkich, co je pod sercem czuła… Ale skoro tak lepiej dla dziecka, to przecież trzeba wytrzymać, wytrwać, na pewno los coś odmieni. Jeszcze cały świat przed nimi, całe życie…

Komu wadziła ta miłość? Komu wadził ten świat bez wojny? Komu przykre było to Feliksy małe szczęście, ten mały świat prosto ułożony Ignacego? Może faktycznie za późno, nie trzeba było rodziny zakładać? O szczęściu marzyć?

Mały Włodek miał zaledwie rok i trzy miesiące, jak Feliksa zgasła… Może z żalu, że syna nie przytula do piersi? Może z rozpaczy, że wojna, że świat taki straszny wokoło? Do nieba poszła, bo na to piekło na ziemi patrzeć nie chciała?

A tak miało być pięknie.

A tak mogło być pięknie.

A nie było…

Rozsypało się wszystko, jak skorupy potłuczonego garnka…

Ignacy chodził jak struty. Świat wielki miał się otwierać. Żona. Dziecko. Wszystko dopiero początek brało, zaczynało się to szczęście rysować, układać… Ignacy miał trzydzieści lat.

Jak się ma trzydzieści lat – świat otworem powinien stać, kusić drogami do przejścia, przygodami do przeżycia, marzeniami do spełnienia, nocami do kochania.

Jak się ma trzydzieści lat, wiatr we włosach, dziecko w kolebce prawie, to się nie wierzy w śmierć – tylko w życie. Jeszcze tyle razem chciał z Feliksą przejść dróg, przetańczyć na weselach, napatrzeć się na świat i gwiazdy. Syna wychować. Na ludzi wyprowadzić, wnuków się może doczekać.

Jak tu żyć, jak się wszystko zawaliło nagle, spadło na człowieka, jak te bomby na kraj…

Jak to unieść? Jak podołać? Zamiast przyszłość budować – kopać grób dla żony. Jak małemu powiedzieć, że już tak zawsze – bez tej, co rodziła, żyć będzie.

Ludzie znów gadali, ale cicho, ze współczuciem. A może i co niektóry żałował, że wcześniej gadał za głośno, jak Ignacy starszą od siebie pokochał. Bo właściwie co komu wadziło, że chciał Feliksę, jak ona wcześniej za nikogo nie szła. Ludzie gadali cicho, pod nosem coś mruczeli do siebie, krzyżem się żegnali, bo żałość taka w ludziach zasiana już była, w tych czasach wojną skażonych.

I nastał dzień lutowy zimowego pogrzebu Feliksy. Nad grobem stał zgięty Ignacy. Żałość i ból zaciskał w dłoni, aż palce siniały. Ludzie patrzyli i milkli. Taka rozpacz przygina do ziemi i ucisza już wszystkie szurania, szeptania. Ludzka rozpacz przygina do ziemi i każdy patrzy ze strachem, że to przecież mógł on sam stać na miejscu Ignacego…

Stał Ignacy i patrzył szklistymi oczami, jak trumna schodzi do grobu i może myślał, że przecież tak niedawno do ślubu szli… Stał Ignacy i patrzył na trumnę w dole, jak na obce morze, co pochłania wszystkie nadzieje. Jak tu żyć? Jak teraz żyć? I pochylił się nad grobem, nad dołem… Aż ludzie bali się, co zrobi z tej rozpaczy.

 A Ignacy otworzył zaciśniętą dłoń i to, co trzymał, co ściskał tak kurczowo do bólu, co grzał w dłoni przez cały czas lutowego pogrzebu – rzucił głucho na wieko trumny. Coś szarego, płaskiego, twardego jak kamień. Ludzie popatrzyli ciekawie… A na piachu, na trumnie, tam, w dole leżało szare żelazne serce jak dłoń, jak krzyk rozpaczy… Wszystko, co Ignacy miał, co jeszcze w piersi grzało, kołatało, zaklął w to żelazne serce i rzucił do grobu Feliksy, a sobie już nic nie zostawił. Jemu został jeno syn i pustka wokoło. Ale serce już stracił…

Katarzyna Wierzbicka

* * *

Laureatka IX edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. Profesora Andrzeja Szczeklika „Przychodzi wena do lekarza” – II miejsce w kategorii Proza. Urodziła się i mieszka w Otwocku. Jest specjalistką z dziedziny chorób wewnętrznych. Od kilku lat pracuje w przychodni POZ w Karczewie oraz zajmuje się pensjonariuszami domu opieki.

Próby pisania wierszy podejmowała jeszcze na studiach. Od kilku lat oprócz wierszy pisze czasem opowiadania i bajki dla swoich dzieci. Nagrodzone opowiadanie napisała na podstawie prawdziwej historii dziadków męża, by zachować ją dla swoich córek. Dużo w jej życiu dziewiątek. Urodziła się 29 lipca, córki urodziły się 9 maja i 9 grudnia, wiele dobrych zmian nastąpiło w jej życiu w 2009 r., numer jej domu to 9. Twierdzi: „Może dlatego znalazłam się w gronie laureatów, że to IX edycja konkursu?”.