19 marca 2024

Badanie żywej kropli krwi… i inne czary

Pomysłowość osób próbujących naciągać i oszukiwać ludzi naiwnych nie zna granic. Obok już znanej bioenergoterapii, biorezonansu, hydrokolonoterapii, różnej maści „detoksykacji organizmu”, „ozonowania krwi” – w ostatnich kilku latach popularność zyskało tak zwane badanie żywej kropli krwi.

Foto: pixabay.com

Cóż to takiego? – zapyta ktoś nieznający tematu, nieczęsto buszujący w internecie, a jeśli nawet – to nieodwiedzający stron internetowych związanych z tzw. medycyną alternatywną.

Otóż badanie krwi żywej to po pierwsze nie jest badanie krwi martwej, czyli takiej, jaką bada medycyna zwana w środowiskach znachorsko-bioenergoterapeutyczno-uzdrowicielskich „medycyną konwencjonalną”.

To badanie jest lepsze, bo tu bada się po pierwsze krew żywą, po drugie tylko jej kroplę! Jakaż to różnica w porównaniu z ilościami krwi pobieranymi przy zwykłych jej badaniach! Wystarczy kropla, ale tylko tej prawidłowej, żywej, z opuszki palca, a nie litrami utaczanej w laboratoriach z naszych żył.

A tak w rzeczywistości – to faktycznie nasz badacz kropli krwi żywej pobiera z użyciem nakłuwacza/nożyka stosowanego do glukometru kroplę z opuszki palca i umieszcza ją bez antykoagulantu i bez barwienia na szkiełku podstawowym, przykrywa szkiełkiem nakrywkowym i ogląda pod mikroskopem w tzw. jasnym i ciemnym polu widzenia (fajnie i naukowo brzmiące sformułowanie!), z reguły w obecności pacjenta, prezentując oglądany obraz na podłączonym monitorze.

Krew ta – jak się nasi czytelnicy już zapewne orientują – po prostu krzepnie!

Na monitorze widać więc w rzeczywistości erytrocyty, krwinki białe, ale i tworzące się agregaty erytrocytów, formujące się skrzepy i wreszcie artefakty – czyli drobiny zanieczyszczeń na szkiełkach – bo cóż innego mogłoby tam być? Ale opis naszego badacza kropli żywej jest nieporównanie bogatszy!

Podaję cytaty z opisów tych „badań”, już bez cudzysłowu. Mamy więc objawy zakwaszenia organizmu (niemal zawsze), jaja i żywe larwy pasożytów/robaków (często), objawy zaburzeń flory jelitowej, drożdżaki – candida (bardzo często) i inne grzyby (często, zależnie od inwencji naszego badacza), zaburzenia cholesterolu, złogi kwasu moczowego.

Opisy często silą się na pseudonaukowe brzmienie, poprzez użycie sformułowań skądinąd znanych medycynie (rulonizacja erytrocytów, sferocytoza, anizocytoza). I cóż z tego, że struktury ukazywane pacjentowi przez naszego badacza jako grzyby czy larwy robaków nie są nimi w rzeczywistości, że objawy tzw. zakwaszenia organizmu nie mają nic wspólnego z rzeczywistą kwasicą – pacjent je naocznie widzi!

Można się domyślić, że po uzyskaniu tak dogłębnej diagnozy – pacjent otrzyma też propozycję terapii.

Nie będą to jednak leki przeciwpasożytnicze ani przeciwgrzybicze (co np. sepsa, jako ostry stan bezpośredniego zagrożenia życia pacjenta związany z tak masowym pojawem drożdżaków we krwi w pełni by usprawiedliwiała) – będą to „preparaty biologiczne”, produkty homeopatyczne, różne zioła czy probiotyki.

Fakt, że z reguły tego typu pseudodiagnostyką zajmują się nie lekarze, lecz naturopaci, bioenerogoterapeuci i inni „specjaliści” po szkołach o wątpliwej reputacji – nie powinien być usprawiedliwieniem dla naszego milczenia w tej sprawie. Niestety bywa, że to lekarze, co prawda bardzo nieliczni, firmują swymi nazwiskami szkolenia z tej hochsztaplerskiej, pseudonaukowej i noszącej wszelkie znamiona oszustwa „działalności diagnostyczno-terapeutycznej”.

Można by zadać sobie pytanie, skąd biorą się w nas, lekarzach, tak nieskończenie bogate pokłady tolerancji dla pseudonaukowej, pseudomedycznej, pseudodiagnostycznej działalności służącej w rzeczywistości promowaniu sprzedaży po pierwsze samego badania (koszt 130-150 zł), po drugie sprzedawaniu preparatów na wykryte dzięki temu badaniu schorzenia (tu ceny potrafią być znacząco wyższe!).

Może dlatego, że czasami metodami medycyny naukowej nie możemy pomóc naszym pacjentom? To fakt, nie jesteśmy wszechmocni…  Może – co bardzo prawdopodobne – jest to skutek dotychczasowych naszych niepowodzeń w zwalczaniu hochsztaplerstwa i oszustw tzw. medycyny alternatywnej?

Społeczeństwo, a zwłaszcza jego hejterska część, odczytywać też może takie działania lekarzy jako próbę obrony swoich interesów (sic!).

Może uważamy, że większość osób parających się taką diagnostyką to nie lekarze, a jeśli nawet posługują się tytułem lekarza, to w rzeczywistości nie posiadają prawa do wykonywania zawodu lekarza na terenie Polski (tak bywa!) i pozostają poza jurysdykcją naszego samorządu.

Część z nas sądzi wreszcie, dla świętego spokoju, że badanie żywej kropli krwi jest co prawda bezwartościowe, ale „w końcu nie szkodzi pacjentowi”, a zapotrzebowanie na usługi znachorów było, jest i będzie, gdyż jak powiadał Einstein, dwie rzeczy są nieskończone – Wszechświat i ludzka głupota, przy czym co do Wszechświata – to nie ma pewności. Zatem „niech się pacjenci badają – to im nie zaszkodzi, nawet jeśli nie pomoże”.

W rzeczywistości jednak pojawiające się w ogłoszeniach „klinik” stosujących badanie kropli żywej krwi obietnice wykrycia wczesnych stadiów nowotworów (!) brzmią już poważnie i nie pozwalają przejść obojętnie obok tego problemu. Dla mnie, jako rzecznika odpowiedzialności zawodowej, najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, jak ma się ewentualne współuczestniczenie lekarza/lekarzy w takim procederze do obowiązków, jakie nakłada na nas Kodeks Etyki Lekarskiej (KEL).

A odpowiedź ta niestety nie jest pocieszająca dla zwolenników tolerowania diagnostyki i leczenia metodami nieskutecznymi, ale też „nieszkodzącymi”.

Nasz Kodeks wymaga więcej! Nie wystarczy, że jakieś postępowanie nie szkodzi. W artykule 57 ust. 1. KEL stanowi, że „Lekarzowi nie wolno posługiwać się metodami uznanymi przez naukę za szkodliwe, bezwartościowe lub niezweryfikowane naukowo. Nie wolno mu także współpracować z osobami zajmującymi się leczeniem, a nieposiadającymi do tego uprawnień”.

Co ważne – w ust. 2 tegoż artykułu KEL stawia wymóg: „Wybierając formę diagnostyki lub terapii, lekarz ma obowiązek kierować się przede wszystkim kryterium skuteczności i bezpieczeństwa chorego oraz nie narażać go na dodatkowe koszty”. Wreszcie ust. 3 KEL mówi: „Lekarz nie powinien dokonywać wyboru i rekomendacji środka leczniczego oraz metody diagnostyki ze względu na własne korzyści”.

Nic dodać, nic ująć. Ewentualne uczestnictwo lekarza w „badaniu żywej kropli krwi” w jakiejkolwiek formie – czy to szkolenia adeptów tej „metody diagnostycznej”, czy choćby firmowania takowego szkolenia swym nazwiskiem i tytułem naukowym, czy posługiwania się wynikami takich badań we własnej pracy, czy w końcu ich wykonywanie przez lekarza – jest objęte w KEL zakazami kategorycznymi i nakazami imperatywnymi, stąd sformułowania „nie wolno” i „ma obowiązek”.

Gdybym w przyszłości jako rzecznik odpowiedzialności zawodowej miał prowadzić postępowanie wyjaśniające w sprawie lekarza, związane z posługiwaniem się przez niego „badaniem krwi żywej”, nie pominąłbym też zapisów art. 6 KEL, nakazującego lekarzowi „ograniczenie czynności medycznych do rzeczywiście potrzebnych choremu zgodnie z aktualnym stanem wiedzy”.

Badanie krwi żywej nie jest w oczywisty sposób ani rzeczywiście potrzebne choremu, ani zgodne z aktualnym stanem wiedzy!

Zauważyłbym też kontekst art. 1 KEL stanowiącego, że naruszeniem godności zawodu jest każde postępowanie lekarza, które podważa zaufanie do zawodu. Dla mnie, a sądzę, że dla wszystkich lekarzy szanujących własną profesję, udział w czarach-marach typu badania żywej krwi jest i powinien być poniżej godności naszego zawodu i niewątpliwie podważa zaufanie do niego.

Na koniec pragnę z całą mocą podkreślić, że jeśli jakiś zwolennik i propagator „badania żywej krwi” poczuł się dotknięty czy urażony ostrym i bezkompromisowym dla głupoty i bezczelności szarlatanów tonem mego artykułu – to był on moim świadomym działaniem, był zamierzony. Rzucam mu rękawicę, niech udowodni mi, że badanie jest wartościowe, że jest naukowo uzasadnione, że powtarzalne są jego wyniki, że ułatwia stawianie właściwych rozpoznań, że pozwala wreszcie na wyciąganie właściwych wniosków i wskazań terapeutycznych.

Oczekuję rzetelnej analizy jego skuteczności w oparciu o zasady EBM. Jeśli tak – pochylę w pokorze me czoło i przyznam, iż się myliłem.

Krzysztof Lubecki
Zastępca Naczelnego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej