20 kwietnia 2024

Spór o procenty na ochronę zdrowia. Milton Friedman miał rację!

Gdyby nie protest lekarzy rezydentów, przedstawiony przez ministra Konstantego Radziwiłła w lipcu ubiegłego roku plan wzrostu publicznych nakładów na ochronę zdrowia do 6% PKB pozostałby obietnicą bez pokrycia.

Foto: pixabay.com

Pośrednio przyznał to sam minister, ogłaszając pod koniec października, że rząd właśnie (sic!) zdecydował o stopniowym zwiększaniu finansowania systemu, co ma być zagwarantowane mocą ustawy. Tym samym pojawiło się światełko w tunelu, po opuszczeniu którego, co ma się stać „już” w 2025 r., mamy szansę dobić do mitycznej szóstki.

Dzięki rezydentom światełko rozbłysło, ale nadal aktualne jest to, co napisałem na tych łamach latem ubiegłego roku, komentując złożoną wtedy zapowiedź wzrostu nakładów: „Równie dobrze premier Szydło i minister Radziwiłł, prezentując założenia zmian, mogli ogłosić: mamy nadzieję, że któryś z kolejnych rządów zrealizuje nasze zamierzenia”.

Problemem jest nie tylko bardzo odległa perspektywa, ale też powszechna wśród rodzimych polityków niechęć do poprawy finansowania ochrony zdrowia. Oficjalnym usprawiedliwieniem jest zawsze konieczność uszczelnienia systemu, ale nikt nigdy nie wyjaśnia, na czym ten zabieg miałby polegać i jakie dokładnie przynieść korzyści. Ponieważ o owym łataniu dziur rozprawia się już ponad ćwierć wieku, nawet niezbyt bystrzy obserwatorzy powinni zauważyć, że to tylko wybieg.

Żaden rząd się do tego nie przyzna, bo groziłoby to znaczącym obniżeniem poparcia, ale ochroną zdrowia zajmować się nie chce. Po pierwsze, wprawdzie kulawo, ale system jakoś funkcjonuje. Po drugie, jak gdzieś coś pójdzie nie tak, zawsze można zwalić winę na lekarzy i pielęgniarki i wskazać np. na brak empatii, a nie pieniędzy na dodatkową kadrę, tudzież badania. Po trzecie, głównie dzięki niskim płacom, utrzymanie systemu stosunkowo mało kosztuje, co pozwala przeznaczyć zaoszczędzone w ten sposób środki na obłaskawianie własnego elektoratu.

Wszystkie liczące się partie, to jest takie, które uczestniczyły po 1989 r. w sprawowaniu władzy, są pod tym względem niczym jednojajowe bliźniaki. Dlatego nie było jeszcze takiego rządu, dla którego ochrona zdrowia byłaby priorytetem.

Obecny też nie jest wyjątkiem, o czym najlepiej świadczą toczone u progu drugiej połowy kadencji boje o wyrwanie wzrostu nakładów ze świata political fiction. Jakoś przy tym umyka, jak planowane przez rząd 6%, tudzież postulowane przez lekarzy rezydentów 6,8% PKB, ma się do rzeczywistych kosztów publicznej ochrony zdrowia. Wiemy, że przy obecnym finansowaniu system jest mocno niewydolny.

Wiadomo też, że zadłużenie placówek publicznych jest rekordowo wysokie i wynosi około 11,5 mld zł. Jeszcze więcej, i to w ciągu roku, kosztowałoby zaspokojenie żądań płacowych pracowników sektora, a to przecież ledwie ułamek potrzeb. 6% to wygodne hasło, które w kraju przeznaczającym na zdrowie obywateli nieco pond 4% PKB robi wrażenie. 6,8% jest natomiast bardzo zbliżone do ubiegłorocznej średniej wydatków publicznych na ochronę zdrowia w krajach OECD, czyli w przybliżeniu dobrze i bardzo dobrze rozwiniętych, ale posiadających bardzo zróżnicowane modele opieki zdrowotnej.

Ostatnia uwaga jest niezwykle istotna dla kosztów systemu. Tym, co łączy stosowane w różnych krajach rozwiązania, jest bardzo precyzyjne określenie, co gwarantuje ubezpieczenie. Powszechnie wykorzystuje się też udział pacjentów w kosztach usług, czyli współpłacenie. Tymczasem u nas i jedno, i drugie nie ma zastosowania – obowiązuje stara peerelowska zasada: „wszystko wszystkim należy się za darmo”.

Trudno nie zgodzić się z Miltonem Friedmanem, że wydawanie cudzych pieniędzy na cudze potrzeby, a tak decyzją polityków dzieje się w publicznej opiece zdrowotnej w Polsce, to najgorszy, bo najbardziej kosztowny i marnotrawny sposób wydawania pieniędzy. Najwyższy czas powiedzieć „sprawdzam!” i dowiedzieć się, ile trzeba by wydać z budżetu, gdyby państwo zdecydowało się rzeczywiście zrealizować swoje zobowiązania i zapewnić dostęp do wszystkich gwarantowanych świadczeń medycznych bez konieczności czekania w irracjonalnie długich kolejkach.

Rzecz jasna należałoby także uwzględnić realizację obietnic wobec pracowników, którzy co exposé słyszą, że powinni zarabiać „dobrze” albo „godnie”, a jak w przypływie zniecierpliwienia zdarzy się im o to upomnieć, to słyszą, że zachowują się nieetycznie lub nawet haniebnie. Od partii politycznych rzetelnej ekspertyzy na temat kosztów systemu raczej się nie doczekamy. Może warto, by jej przygotowanie zlecił samorząd lekarski?

Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny