26 kwietnia 2024

Ślub

Lekarze doskonale znają się na teatrze. Kiedy są wojewodami albo władcami wszechrzeczy, zostają głośnymi krytykami sztuki scenicznej i performatywnej – pisze Jarosław Wanecki.

Foto: pixabay.com

Fajnie, krzyknąłbym w euforii, gdyby nie przeświadczenie, że wyrażają swoje opinie nie jako widzowie, którymi najczęściej nie są, ale jako politycy.

Historia się powtarza. Władza nie lubi artystów i stawia na propagandowe misteria. Z tych samych powodów nie lubi innych wolnych zawodów. W tym… lekarzy.

Omijając Teatr Dramatyczny Miasta Stołecznego Warszawy, aby nie natrafić w foyer na strzępki dyskusji o anatomii człowieka, wybrałem się do Narodowego. Gmach znam od widowni i kulis. Samorząd lekarski obchodził w Sali Bogusławskiego srebrny jubileusz, a później współorganizował Galę IX Kongresu Polonii Medycznej.

Tym razem kurtyna odsłoniła „Ślub” Gombrowicza w reżyserii Eimuntasa Necrošiusa. Dramat powstał w roku 1946, ale dopiero w 1953 został opublikowany przez Jerzego Giedroycia w „Kulturze”. Cztery lata później ukazał się w kraju, gdzie natychmiast stał się białym krukiem do łowienia w antykwariatach. O zgodę na inscenizację pierwszy wystąpił Teatr im. Żeromskiego w Kielcach, ale dostał odmowę… autora.

Gombrowicz marzył o powrocie na polski rynek i nie wyobrażał sobie debiutu przed prowincjonalną publicznością. „Bomba nie jest po to, żeby wybuchła na peryferiach” – pisał i został za to boleśnie ukarany. Zawodowi aktorzy po raz pierwszy zagrali traumatyczny sen Henryka dopiero w 1974 r.

Gombrowicz opatrywał swoje utwory egzegezami, komentarzami, objaśnieniami, nawet falsyfikował wywiady z samym sobą, by precyzyjnie wyłożyć intencje. Tekst „Ślubu” poprzedzony jest aż trzema wprowadzeniami: pisarz przedstawia ideę utworu, udziela wskazówek co do gry i reżyserii, a potem opowiada swoimi słowami fabułę.

Bomba? Bryk dla niewprawnego widza? Streszczenie dla leniwych maturzystów? A może wizjonerstwo, że senne mary bohatera „oscylują między Mądrością i Głupotą, kapłaństwem i szaleństwem, tak jak sama sztuka nieustannie jest zagrożona elementem tandet, śmieszności, idiotyzmu”.

Mój czarno-biały egzemplarz „Dramatów” Gombrowicza, wydany w 1986 r., rozpada się przy otwieraniu źle sklejonych kartek. Książka nie jest w dobrej formie. „Ale to wszystko dokonywa się poprzez Formę: to znaczy, że ludzie, łącząc się między sobą, narzucają sobie nawzajem taki, a nie inny sposób bycia, mówienia, działania… i każdy zniekształca innych, będąc zarazem przez nich zniekształcony (…). Z podwójnej deformacji wytwarza się coś, co Witkiewicz nazwałby czystą formą. Osoby dramatu rozkoszują się tą swoją grą, upajając się nawet własnym cierpieniem, wszystko jest tylko pretekstem dla zespolenia się w takim czy innym efekcie”.

Na scenie narodowej rolę Syna powierzono świetnemu Michałowi Rusinowi. Rodziców po mistrzowsku grają Danuta Stenka i Jerzy Radziwiłowicz. Pijaka kreuje Grzegorz Małecki. Obsada jak senne marzenie. Cisza na widowni jak makiem zasiał. Nikt nic nie rozumie? I tylko palec wymierzony w Henryka, w króla Ignacego i w każdego z nas dominuje nad całością. Aż strach pomyśleć, co ten palec wskazuje. „Schowaj ten palec! (…) Schowaj, bo ja ci go siłą schowam!” – wciąż dudni w moich uszach. A jak schowam, to co się wówczas stanie? Czy inni będą nietykalni?

Lekarze doskonale znają się na teatrze, zwłaszcza kiedy mają troszkę władzy w ręku. Lubią pokazywać palcem i bombardować. Grają formą i klauzulą. Sumiennie. Czarują faktem i procedurą. Ślubują… „Nędzne moje słowa, ale one echem się odbijają od was i rosną Waszą powagą – powagą nie tego, kto mówi, a tego kto słucha”.

Jarosław Wanecki, pediatra, felietonista