23 listopada 2024

Acedia

Rozwój języka jest procesem przeobrażania się słów i zwrotów w zależności od potrzeb komunikacyjnych. Do niedawna to zjawisko uznawane było za negatywne. Dzisiaj zmianę postrzega się neutralnie, porównując ją do oceanicznych przypływów i odpływów.

Foto: pixabay.com

Przyjmując teorię ewolucji językowej Davida Crystala, purystów nie powinno martwić ani zubożenie codziennego słownika, ani przesadne nadużywanie słów obcych, ani nawet drażniąca ucho nowomowa. Wszystkie zjawiska „żywego języka” nachodzą na siebie równolegle i nie można określić ich w kategoriach cywilizacyjnego rozkwitu czy upadku. Ważna jest celowość komunikacyjna używanych słów.

Skróty i anglikanizmy przyspieszają porozumienie, choć czasami w grupach niejednorodnych doprowadzają do selekcji odbiorcy, najczęściej starszego pokolenia. Neologizmy, a w praktyce znacznie częściej redefiniowane lub odkrywane na nowo słowa archaiczne, mają na celu próbę podniesienia rozmowy na wyższy poziom intelektualny. Taki zabieg (wybieg) prowadzić może albo do odstraszenia słuchacza/czytelnika albo do większego zainteresowania się atrakcyjnie podaną treścią, nad której kodem trzeba popracować.

Minister zdrowia znany jest z nadużywania w działalności publicznej, co wyraźnie słychać podczas konferencji prasowych, języka korporacyjnego, z czego prawdopodobnie nie zdaje sobie nawet sprawy. Podobnie mają lekarze, prawnicy, księża, nauczycie, ekonomiści, sportowcy i osoby z wykształceniem technicznym. Rozmowa ludzi z różnych branż może zawrócić w głowie najbardziej wytrwałemu erudycie, a cóż dopiero przeciętnemu widzowi, czytelnikowi, słuchaczowi czy rozmówcy.

Wykorzystując oceaniczne porównania brytyjskiego językoznawcy, przypływy dają szansę na naukę słów, a odpływy pokazują, ile sformułowań zostało w naszych głowach, niczym na wilgotnym piasku. Fala za falą, niczym litery alfabetu greckiego i nazwy koronawirusowych wariantów. Alfa. Delta. Omikron. Deltakron. Powtarzane z ust do ust utrwalają się, jak pandemia, dystans, śmiertelność. I nagle znikają wraz z kolejnym epidemiologicznym odkryciem lub ekonomicznymi zamiennikami typu drożyna, hiperinflacja, kryzys, podatki.

W ciągu zaledwie kilku dni nowego roku w bardzo ciekawy sposób użyto mniej lub bardziej znanych słów rozpoczynających się na literę „a”: anomalia, acedia, anemia i anomia. Idąc śladem „anatomii języka”, definicja niektórych z nich jest zupełnie inna niż znaczenia wynikające z kontekstu wypowiedzi. Na przykład „anomalia”, czyli odstępstwo od normy, zostało przedstawione przez ministra zdrowia jako „prawidłowość”, którą w rzeczywistości była większa wykrywalność zakażeń wirusa po skomasowanej, świątecznej liczbie kontaktów rodzinnych, a co za tym idzie – łatwiejszej transmisji zakażeń.

Takie odwracanie kota ogonem nie odbiega od trendu publicystycznego. W bardzo skądinąd ciekawej książce Tomasza Michniewicza „Chwilowa anomalia”, opisującej w formie wywiadów z autorytetami różnych dziedzin „choroby współistniejące naszego świata”, już we wstępie autor sugeruje, że cała dotychczasowa „normalność” jest „chwilową anomalią”. Wniosek: pielęgnowanie przekonania, że to wszystko kiedyś się skończy, jest złudne.

Dlatego pilne staje się rozpoznanie anomii, czyli zjawiska zagubienia w etycznym chaosie, gdzie prawda i fałsz zaczynają się przenikać tak dalece, że kłamstwo staje się pełnoprawnym narzędziem nie tylko rządzenia, ale także nagłośnionych oraz przemilczanych przypadków niezgodnego ze standardami wiedzy leczenia pacjentów. Nasze działanie, by temu przeciwdziałać, jest raczej anemiczne i nosi wyraźne znamiona zbiorowej asekuracji albo, co gorsza, acedii – choroby objawiającej się dekoncentracją, wyczerpaniem i wrażeniem duchowej pustki. A przecież podczas następnego przypływu trzeba będzie powiedzieć „b”.

Jarosław Wanecki, pediatra, felietonista