5 października 2024

Bardzo krótka historia o synku

Magdalena Grzesiak – laureatka XII edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego dla Lekarzy im. Prof. Andrzeja Szczeklika „Przychodzi wena do lekarza” (I miejsce w kategorii proza). Lekarz psychiatra, doktor nauk medycznych.

Foto: arch. prywatne

Przez ponad 24 lata nauczyciel akademicki, adiunkt na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu. W tym czasie publikowała prace związane ze swoimi zainteresowaniami naukowymi, a dla przyjemności pisała prozę „do szuflady”.

Jedno z opowiadań znalazło się w księdze jubileuszowej dedykowanej profesorowi Stanisławowi Beresiowi pt.: „Rozmówca” (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020). Zachęcona przez przyjaciół przygotowała zbiór opowiadań z nadzieją, że spotka wydawcę, którego zainteresuje. Uwielbia podróże. Od lat jest zakochana w Jerozolimie, gabońskiej dżungli, Mekongu oraz Górach Sowich.

Fragmenty

Sąsiadom z parteru w poniedziałek urodził się wnuk. Pierwszy, długo wyczekiwany. Moja siostra urodziła córkę w środę, a dwa lata później, też w środę, urodziła syna. Bliźnięta mojej przyjaciółki przyszły na świat w poniedziałek, chłopiec i dziewczynka. Córka mojego byłego narzeczonego urodziła się w niedzielę.

Mój syn nie urodził się ani w poniedziałek, ani we wtorek, ani w niedzielę, ani w żaden inny dzień tygodnia. Mój syn opuścił mnie w mglisty dzień listopadowy. Zostawił mnie, zanim się urodził. Wieczorem zapłakał, a następnego dnia przed południem już go nie było.

Mój syn, który się nie urodził, miał miodowe oczy. Patrzył przeze mnie z zaciekawieniem na świat, na mnie patrzył z troską. Był maleńki, ale niczego się nie bał. Ja bałam się wszystkiego, może za nas oboje. Miał strachliwą matkę, musiał wciąż mnie pocieszać:

– Nie bój się, jestem z tobą. Zawsze będę z tobą, nigdy nie będziesz sama. Poradzisz sobie.

Śmiał się cichutko, jak mały dzwoneczek, gdy mówiłam o moich lękach, obawach. Ciągle powtarzałam to samo:

– Boję się, że się urodzisz chory.

– Boję się, że zachorujesz na raka i umrzesz.

– Boję się, że wychowam cię na Hitlera, synku.

– Boję się, że będziesz nieszczęśliwy i pewnego dnia skoczysz z mostu.

– Boję się, że zostaniesz narkomanem.

– Boję się, że przejedzie cię pijany kierowca.

– Boję się, że będzie wojna, zabiorą cię, synku, do armii i zabiją.

– Boję się, że będziesz żałować, że przyszedłeś na świat.

– Boję się, że będę złą matką.

– Boję się, że któregoś dnia mnie znienawidzisz. Całym sercem.

Wymieniałam moje obawy i strachy, a on tylko powtarzał:

– Nie bój się, obronię cię, a ty obronisz mnie.

Kiedy się uspokajałam, zasypiał. Spał niewiele.

W listopadzie wszystko się zmieniło. Przestał się śmiać jak dzwoneczek. W ogóle przestał się śmiać. Już mnie nie pocieszał. Wołał do mnie zupełnie obcym głosem:

– To, co mówiłem, to nieprawda. Nigdy sobie nie poradzisz. Jesteś zbyt słaba, aby być matką. Jesteś zbyt bojaźliwa. Nie mogę ci pomóc. Jesteś sama i będziesz sama, musisz się z tym pogodzić.

Po kilku dniach zaczął płakać. Najpierw usłyszałam, jak pociąga nosem, poczułam wilgoć w jego miodowych oczach, potem na jego policzkach. Łzy wypływały z jego oczu i ze mnie, kropla za kroplą. Krople zamieniły się w mały strumyczek, a następnego ranka w rwącą rzekę.

Rzeka łez go poniosła i wyrwała ze mnie. Kiedy nastało południe, już nie było mojego synka. Zniknął, rozpłynął się. Nie zamienił się w aniołka ze skrzydłami. Zniknął ze swoimi miodowymi oczami i dzwoneczkowym śmiechem.

Wiosną wrócił jako maleńka bezbarwna kulka z dwiema miodowymi plamkami. Siedział na modrzewiu, w ogrodzie. Najpierw usłyszałam dzwoneczek. Śmiał się i radośnie wołał:

– Matko, niespodzianka, wróciłem cię odwiedzić.

Już nie wspominałam o swoich lękach, obawach, strachach. Pytałam, pytałam, zadawałam setki pytań, a on tylko się śmiał i nie odpowiadał. Mówił:

– To tajemnica matko. Przyjdzie pora i ty też ją poznasz, ale jeszcze nie teraz, nie w tym życiu, nie na tym świecie.

Niekiedy zaplątywał się w zielone miękkie igły modrzewia i musiałam go z nich wyplątywać. Czasami przylatywała sroka i złośliwie szturchała go dziobem. Rzucałam wtedy błyszczące kamyki, aby odwrócić jej uwagę, aby zajęła się czymś innym.

Często zlatywały się wróble, siadały obok na modrzewiu, nic sobie nie robiąc z jego obecności. Gdy było gorąco, dmuchał im w pióra. Tak było przez całą wiosnę i lato. Pojawiał się nie wiadomo skąd, siedział na modrzewiu przez kilka minut, czasami godzinę lub dwie i znikał. Nie wiadomo gdzie. (…)