Bilans nie chce wyjść na zero. Praca w warunkach pandemii
Wirus SARS-CoV-2 w coraz większym stopniu demoluje system opieki zdrowotnej – pisze Lucyna Krysiak.
COVID-19 sprawił, że zmalała dostępność do leczenia z powodu innych chorób wymagających wieloprofilowej diagnostyki i leczenia w oddziałach szpitalnych lub w poradniach specjalistycznych.
W czasie trwania pandemii wyłonił się nowy obraz lecznictwa, w którym na dobre zagościły już teleporady, brak profilaktyki, słaba zgłaszalność pacjentów do lekarzy we wczesnych stadiach choroby, a zabiegi operacyjne wykonywane są w systemie ostrodyżurowym.
Moc tkwi w ludziach
Centralny Szpital Kliniczny UM w Łodzi to jedna z tych dużych placówek w Polsce, które posiadają wieloprofilowy zakres leczenia, zaplecze dydaktyczne (kształcenie studentów, specjalizantów) i naukowo-badawcze. W myśl zasady, że większy może więcej, mają one możliwości m.in. manewrowania środkami i kadrami.
W sytuacji, kiedy z powodu COVID-19 część personelu medycznego okresowo musiała być wyłączona z obiegu (zakażenie SARS-CoV-2, kwarantanna), można było posiłkować się pielęgniarkami i lekarzami z innych oddziałów. Oczywiście wiązało się to z ograniczeniem przyjęć i łączeniem dyżurów na oddziałach, np. na ginekologii trzeba było przełożyć planowe zabiegi i operować wyłącznie pacjentki w trybie pilnym.
– Staramy się zachować zdrowy rozsądek i nie skupiać wyłącznie na pacjentach covidowych. Jeśli to konieczne, przeprowadzamy operacje, nawet bardzo rozległe, np. wszczepienia bajpasów, ale utrzymanie pracy w normalnym trybie nie jest łatwe. Z powodu ognisk koronawirusa musieliśmy na krótko zamykać niektóre oddziały, np. ortopedię, i przenosić pacjentów do innych placówek. Trzeba też było rozwiązać problem kontroli rozruszników serca, których nie dało się regulować za pomocą teleporad – wylicza trudności Monika Domarecka, dyrektorka CSK UM w Łodzi. Ma jednak nadzieję, że po szczepieniach zakażenia wśród personelu będą rzadsze i sytuacja kadrowa się ustabilizuje.
Placówka ma także poradnie specjalistyczne, które przyjmują dziennie ok. tysiąca osób i mimo koronawirusa przez cały czas ich drzwi były dla pacjentów otwarte, choć część z zapisanych na wizytę w obawie przed zakażeniem się nie zgłosiła. Problemem stał się także zakaz odwiedzin.
– Jesteśmy bombardowani telefonami od rodzin pacjentów. Dzwonią do dyżurek pielęgniarek, pokojów lekarskich i do dyrekcji, sama często uczestniczę w takich sytuacjach. Nie mamy systemu informacji o pacjentach, musieliśmy więc nauczyć się być żołnierzami i decydować, co w danej chwili jest ważniejsze – leczenie czy rozmowy z rodziną, choć zdaję sobie sprawę, jak brak informacji o ich bliskich jest bolesny – tłumaczy Monika Domarecka i dodaje, że nie spodziewała się takiej mobilizacji sił i chęci do działania ze strony tak wielu osób, nie tylko pracowników szpitala, ale też samorządu lekarskiego, który przekazywał szpitalowi środki ochrony, oraz pomocy ze strony firm prywatnych oraz resortu zdrowia.
Dyrektor Domarecka podkreśla, że tylko dzięki temu można było w ciągu zaledwie pięciu dni w tym trudnym czasie otworzyć Pracownię Wirusów Oddechowych, gdzie są opracowywane wszystkie testy na COVID-19 pacjentów trafiających do CSK UM.
Przygnieceni pandemią
W jeszcze trudniejszej sytuacji są szpitale niewielkie, powiatowe, na których w dużej mierze opiera się walka z COVID-19, a które nieustannie borykają się z niedoborem kadry medycznej. Obliczono, że obecnie, kiedy pandemia przybiera na sile, już co trzecie łóżko covidowe znajduje się w szpitalu powiatowym. Adam Styczeń, dyrektor SP ZOZ w Myślenicach, mówi, że szpital, którym kieruje, jest wieloprofilowy, a ponieważ znajduje się w pobliżu trasy Kraków–Zakopane (popularnie zwanej Zakopianką) i dysponuje lądowiskiem dla helikopterów, to trafiają tu ofiary wypadków komunikacyjnych i innych nagłych zdarzeń wymagających różnego rodzaju zabiegów operacyjnych.
– Na początku pandemii nasza covidowa działalność skupiała się na oddziale zakaźnym, ale wraz ze wzrostem zachorowań przekształcamy kolejne oddziały lub wydzielamy ich część i przeznaczamy je dla chorych zakażonych SARS-CoV-2. To wymaga specyficznych, trudnych zmian organizacyjnych, a także zwiększonej kadry medycznej gotowej do pracy na tych oddziałach. Same respiratory nie wystarczą, potrzebni są lekarze, pielęgniarki, specjalnie przeszkoleni do obsługi tego sprzętu medycznego. Koszty udzielanych świadczeń w pandemii są tak wysokie, że o jakichkolwiek zyskach nie może być mowy. Każde uratowane ludzkie życie i pomoc w chorobie jest jednak dla nas najważniejsze i właśnie to, a nie wymierne zyski finansowe, jest dla nas impulsem do podejmowania kolejnych wyzwań i pokonywania wszelkich trudności – mówi dyrektor szpitala Adam Styczeń.
Na linii POZ-szpital
Wielu tzw. szpitalników sygnalizuje, że kuleje współpraca na linii podstawowa opieka zdrowotna – szpital. Są zaniepokojeni tym, że odkąd teleporady stały się dominujące, zbyt wielu pacjentów, np. z zapaleniem płuc lub niewydolnością oddechową, jest hospitalizowanych o wiele za późno. W czasie trwania pandemii, a szczególnie, kiedy wzrastała zachorowalność na COVID-19, lekarze POZ często więc słyszeli słowa krytyki ze strony kolegów lekarzy pracujących w szpitalach. Głównie dotyczyły one nadużywania teleporad, słabej dostępności pacjentów do lekarza, a co się z tym wiąże – opóźnień w diagnozowaniu chorób i podejmowaniu decyzji o kierowaniu pacjentów do szpitali.
– My również zostaliśmy przygnieceni tą sytuacją, pandemia wymusiła na nas całkowite przeorganizowanie pracy przychodni, które nie były dostosowane do udzielania tak dużej liczby porad przez telefon, musieliśmy także nauczyć się rozmawiać z pacjentem w taki sposób, aby nie widząc go, móc trafnie postawić diagnozę. To praca w dużym stresie, teleporady wbrew pozorom zabierają więcej czasu niż wizyta osobista i są zwodnicze, ponieważ zawsze wywołują w lekarzu niepokój, że może coś podczas takiej niebezpośredniej wizyty przeoczył – mówi dr Izabela Banaś, lekarz rodzinny z Łodzi.
Przekonuje jednak także, że ten problem można rozwiązać poprzez zastosowanie systemu triage, który pozwoli ocenić, kto może skorzystać z teleporady, kto potrzebuje wizyty bezpośredniej, a kto wymaga hospitalizacji. Uważa, że to poprawiłoby kontakt na linii POZ-szpital, przyspieszyło hospitalizację i podjęcie właściwego leczenia. Analizując sytuację w covidowej rzeczywistości, uważa że największą stratą dla POZ nie są dodatkowe wydatki, które poradnie musiały ponieść w związku z kupnem środków ochrony, a także wysiłek, który trzeba było włożyć w przeorganizowanie przychodni, ale uszczerbek na wizerunku, który teraz trzeba będzie odbudować. Jeśli chodzi o zyski, to doceniłaby doświadczenie, którego w rzeczywistości covidowej nabrał POZ.
Pod ścianą
COVID-19 wyrządził wiele szkód, m.in. w kardiologii, gdzie spadła liczba planowych zabiegów z zakresu hemodynamiki czy elektrofizjologii, w ortopedii, gdzie odkłada się wszczepienie endoprotez, a także chirurgii ogólnej, gdzie operuje się tylko ostre przypadki. Najbardziej ucierpiała chyba jednak onkologia.
– Przechodzimy prawdziwe załamanie, którego skutki będziemy odczuwać przez wiele lat. Opóźnienia, począwszy od diagnostyki, poprzez leczenie chirurgiczne oraz radio- i chemioterapię, wielokrotnie zmniejszają szanse na przeżycie pacjentów z chorobą nowotworową. Wobec wzrostu zachorowań na COVID-19 przesuwa się też anestezjologów i pielęgniarki z chirurgii do stanowisk z respiratorami, co praktycznie odcina nam dostęp do sal operacyjnych – denerwuje się prof. Dawid Murawa, kierownik Katedry Chirurgii i Onkologii UM w Zielonej Górze.
Jest zaniepokojony tym bardziej, że liczba zabiegów wciąż spada i zamierza jako konsultant wojewódzki ds. chirurgii onkologicznej w Lubuskiem zwrócić się do ministra zdrowia o pomoc w tej sprawie. – Nie mam dokąd tych pacjentów odsyłać, a są to poważne przypadki, np. niezbędna operacja raka jelita grubego z przerzutem do wątroby u pacjenta przywiezionego do nas z Poznania, gdyż tam nikt nie chciał go zoperować – wyjaśnia profesor. Nie lepiej sytuacja wygląda w radioterapii.
Prof. Krzysztof Składowski, krajowy konsultant ds. radioterapii onkologicznej i dyrektor gliwickiego oddziału Narodowego Instytutu Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie – Państwowego Instytutu Badawczego, informuje, że powstaje raport za 2020 r. na ten temat i chociaż za wcześnie mówić o szczegółach, z rozmów z wojewódzkimi konsultantami wynika, że z powodu pandemii COVID-19 drastycznie spadła liczba chorych leczonych promieniami i że spadek ten dotyczy prawdopodobnie wszystkich ośrodków radioterapii w Polsce, niezależnie od tego, czy są to ośrodki publiczne, w których realizowano do tej pory ponad 80 proc. wszystkich procedur radioterapeutycznych, czy też placówki prywatne.
– Główną przyczyną zmniejszonej liczby pacjentów zgłaszających się do ośrodków onkologicznych, w tym do ośrodków radioterapii, jest brak lub opóźnione rozpoznawanie chorób nowotworowych – zaznacza prof. Krzysztof Składowski i zastrzega, że zabiegi radioterapii były realizowane zgodnie z planem, ale w zmniejszonym zakresie, na co miała wpływ mniejsza zgłaszalność pacjentów. W tym wypadku lęk przed rakiem okazał się mniejszy niż przed zakażeniem SARS-CoV-2.
Lucyna Krysiak