Co PiS zmienił w ochronie zdrowia
Druga kadencja rządów Zjednoczonej Prawicy dobiega końca. Do wyborów zostało jeszcze kilka dobrych miesięcy, ale kampania wyborcza już trwa. Pokazujemy, co w ciągu ostatnich ośmiu lat udało się zrobić, gdzie nie ustrzeżono się błędów i co okazało się totalną katastrofą – pisze Małgorzata Solecka.
Trzech ministrów, dwoje premierów. Wiele podniosłych słów, jeszcze więcej deklaracji i obietnic. 18 listopada 2015 r. Beata Szydło mówiła w Sejmie: – Dotychczasowy model organizacji finansowania służby zdrowia nie sprawdził się. Prowadził do daleko idącej ekonomizacji służby zdrowia, do zmiany funkcji lekarzy. Należy wrócić do programu śp. pana prof. Zbigniewa Religii. Pacjent nie może być pozycją w bilansie, lekarz księgowym, a szpital przedsiębiorstwem. Służba zdrowia nie może być nastawiona na zysk, nie ma tu innego sposobu niż powrót do finansowania budżetowego wraz z właściwymi dla niego rygorami.
Dwa lata później z tego samego miejsca podczas swojego pierwszego exposé Mateusz Morawiecki zapewniał: – Pierwszym arcyważnym zadaniem jest służba zdrowia. Nie ma godnego życia bez sprawnej opieki zdrowotnej, dlatego doprowadzimy do skokowego wzrostu wydatków na służbę zdrowia do poziomu 6 proc. PKB w ciągu najbliższych kilku lat. To odpowiedź na słuszne postulaty pacjentów, personelu medycznego, lekarzy i pielęgniarek.
Po wygranych wyborach w 2019 r. staro-nowy szef rządu (po raz kolejny Mateusz Morawiecki) dokonywał pierwszego bilansu „osiągnięć” i snuł plany na kolejne cztery lata: – Dwa lata temu, kiedy tworzył się mój rząd, powiedziałem, że priorytetem będzie onkologia i kardiologia. Rak i choroby serca są ogromnym zagrożeniem dla nas wszystkich, jednymi z największych polskich problemów zdrowotnych. (…) Podnieśliśmy radykalnie nakłady na zdrowie. Wzrost z 70 mld do 106 mld zł, o blisko 50 proc.
Ta narracja obowiązywała przez trzy i pół roku – mimo że dane, zarówno krajowe, jak i międzynarodowe, wskazywały i wskazują nadal, że w Polsce nakłady publiczne na zdrowie nie rosną praktycznie wcale. Nie przeszkadzało to i nie przeszkadza przedstawicielom rządu twierdzić, że jest odwrotnie. Teza o radykalnie rosnących nakładach czy to w formie obietnicy (Konstanty Radziwiłł), czy realizującej się zapowiedzi (Łukasz Szumowski), czy faktów niemal dokonanych (Adam Niedzielski), połączyła trzech, skądinąd różnych, ministrów zdrowia.
Dlatego gdy podczas styczniowej konferencji „Priorytety w ochronie zdrowia 2023”, organizowanej pod patronatem Naczelnej Izby Lekarskiej, zapytano wiceministra zdrowia Piotra Brombera, kiedy zdrowie stanie się priorytetem rządu, mógł on odpowiedzieć – i nawet mu przy tym powieka nie drgnęła: – Zdrowie już jest priorytetem rządu i nie trzeba tego specjalnie akcentować. Jest zdrowie priorytetem państwa czy nie jest? Co mówią fakty i liczby?
Nakłady na zdrowie
W kwotach bezwzględnych przyrost środków w ochronie zdrowia w ciągu ośmiu lat jest zgoła imponujący. Co prawda w 2015 r. wydatki publiczne nie wynosiły 70 mld zł, jak twierdził premier Morawiecki w pierwszym exposé, tylko blisko 79 mld zł (w 2014 r., czyli ostatnim pełnym roku rządów PO-PSL – 79,05 mld zł), ale rzeczywiście, w bieżącym roku według planu ma to być już ok. 165 mld zł, co oznacza wzrost – w złotych polskich – ponaddwukrotny.
Nikomu nie trzeba tłumaczyć, że wartość złotego w 2015 r. i w 2023 r. to dwie różne rzeczywistości, co widać najlepiej po wolumenie świadczeń, które jest w stanie sfinansować NFZ – zwiększył się on w tych latach zaledwie o kilka procent. Według raportu OECD i Komisji Europejskiej z grudnia 2022 r. „Health at a Glance 2020. Europe” wydatki publiczne na zdrowie w Polsce w 2020 r. sięgnęły 4,8 proc. PKB, czyli były o ok. 0,2 pkt. proc. wyższe niż wtedy, gdy Zjednoczona Prawica przejmowała rządy.
W ostatnich kilkunastu latach dokładnie taki sam poziom osiągnęliśmy w latach 2009-2008, gdy zaczynał się w Europie kryzys finansowy. Co ważniejsze, w 2020 r. wydatki na zdrowie w krajach europejskich w związku z pandemią eksplodowały – w skrajnych przypadkach o kilkanaście (Czechy) czy ponad 20 proc. (Bułgaria). Polska natomiast zalicza się do wąskiego grona krajów, w których wydatki na zdrowie ogółem spadły.
Czy trzeba dodawać, że pod względem wydatków na zdrowie mierzonych jako odsetek PKB (6,5 proc., z uwzględnieniem strumienia prywatnego) zajmujemy jedno z ostatnich miejsc w Europie? Narrację o rosnących dynamicznie nakładach umożliwia ustawa 7 proc. PKB na zdrowie. Rządzący zaszyli w niej metodologię n-2 pozwalającą na odnoszenie bieżących wydatków do PKB sprzed dwóch lat, co szczególnie przy wysokiej, kilkunastoprocentowej, inflacji jest zupełnie pozbawione sensu, ale pomaga rządowi utrzymywać propagandowy przekaz.
Niekiedy zahacza on wręcz o groteskę – jak wtedy, gdy prezes PiS Jarosław Kaczyński przekonuje, że osiągnęliśmy lub lada moment osiągniemy „dobry średni europejski poziom” w publicznych nakładach na zdrowie, gdy tymczasem – według tego samego źródła, czyli raportu OECD – średnie nakłady publiczne na zdrowie w 2020 r. wyniosły ok. 9 proc.
Wskaźniki i bilans pandemii
Pandemia skróciła średnią oczekiwaną długość życia w większości krajów europejskich – to fakt. W krajach Europy Środkowo-Wschodniej negatywny wpływ pandemii jest odczuwalny bardziej niż w krajach Europy Zachodniej. Polska w rankingu krajów o największym spadku średniej długości życia w ciągu blisko trzech lat pandemii zajmuje miejsce czwarte – wyprzedzają nas Bułgaria, Słowacja i Rumunia.
Lata 2020-2022 „zabrały” nam 2,4 roku przeciętnej oczekiwanej długości życia, cofnęliśmy się do pierwszej dekady XXI wieku. Również dlatego że średnia oczekiwana długość życia praktycznie przestała rosnąć już w 2015 r., a w latach 2017-2018 zanotowano już pierwsze niewielkie spadki.
Tsunami zgonów z lat 2020-2021 i ciągle wysoka umieralność w roku 2022 postawiły tylko kropkę nad i, nie pozostawiając złudzeń: ponieważ nie udało się również doprowadzić do zwiększenia liczby urodzeń, bez większej przesady ostatnie trzy lata można określić jako „wielkie wymieranie”. Wysoka śmiertelność z powodu COVID-19, jedna z najwyższych w UE nadumieralności w latach pandemicznych (sezon infekcyjny 2022/2023 znów przyniósł nawet 20-proc. zwiększenie umieralności w stosunku do lat sprzed pandemii) – to miara naszych „sukcesów”.
Oczywiście teza, że rządy Zjednoczonej Prawicy przyniosły Polsce katastrofę demograficzną, byłaby nadużyciem – na zatrzymanie pozytywnego trendu wydłużania średniej długości życia (i co jeszcze ważniejsze: wydłużania życia w zdrowiu) składały się zaniechania również poprzednich ekip rządzących Polską.
Bo zdrowie, wbrew pełnym samozadowolenia wypowiedziom i deklaracjom polityków, nigdy priorytetem rządów – kolejnych zresztą – nie było, mimo że zdecydowana większość Polaków uważa, że zapewnienie wysokiego poziomu opieki zdrowotnej jest najważniejszym zadaniem państwa. Klęska ochrony zdrowia w Polsce powinna być czołowym tematem kampanii wyborczej – ale można się założyć, że nim nie będzie.
Jakość
Odmieniana przez wszystkie przypadki przez osiem ostatnich lat, ciągle pozostająca w sferze planów. Nie tylko dlatego że parlament rozpoczął prace nad projektem ustawy o jakości w opiece zdrowotnej i bezpieczeństwie pacjenta dopiero w styczniu. Powód, z jakiego z jakością (i bezpieczeństwem pacjenta, a także personelu medycznego) nie jest najlepiej, to poziom finansowania.
Jak mówił, przedstawiając posłom projekt ustawy, Adam Niedzielski, „tworzy on pewną całość z innymi fundamentalnymi rozwiązaniami, które przyjęliśmy w trakcie ostatnich lat rządów”. Przede wszystkim – z gwarancją „finansowania, która początkowo przesądzała, że poziom nakładów na system opieki zdrowotnej będzie wynosił blisko 6 proc. PKB. Potem ta gwarancja została zwiększona do 7 proc. PKB”.
– Ta gwarancja jest tak naprawdę podstawą, fundamentem pozwalającym myśleć o innych reformach, innych zmianach, które po prostu muszą opierać się na gwarancji zwiększenia finansowania – przekonywał. Jaki fundament (4,8 proc. PKB), taka jakość.
System no fault
Element, bez którego – jak przez całe lata przekonywali eksperci i przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia, również Rzecznik Praw Pacjenta – nie ma mowy o budowie systemu opartego na jakości i bezpieczeństwie pacjenta. System, którego osią jest zgłaszanie zdarzeń niepożądanych przez personel medyczny.
– Na pewno system no fault, o którym marzyliśmy wszyscy, jest kontrowersją i to trzeba otwarcie powiedzieć, bo my jesteśmy do niego w stu procentach przekonani, ale na poziomie politycznym jest trudny do wytłumaczenia – mówił w kwietniu 2022 r. w przypływie szczerości minister Adam Niedzielski i były to bodaj jedyne słowa, w których szef resortu przyznał, że żadnego systemu no fault nie będzie.
Że co prawda rząd wprowadzi system kompensacji dla pacjentów, niezależny od orzekania o winie, natomiast profesjonalistom medycznym zaoferuje budowanie rejestru zdarzeń niepożądanych (czyli zapobiegania powtarzaniu się identycznych lub podobnych szkód w przyszłości) w zamian za mglistą obietnicę złagodzenia kary w ewentualnym procesie karnym. Zamiast no fault – czyste fault fault. Przyznaj się do winy i pogódź się z karą.
Kształcenie
W 2015 r. studia na kierunku lekarskim rozpoczynało 5 tys. studentów, w tej chwili dwa razy tyle, celem jest 14 tys. – kreśli mocarstwowe plany rząd Zjednoczonej Prawicy. – Postawiono na ilość, nie na jakość – ripostuje samorząd lekarski. – To obrona korporacyjnych interesów – odbija piłeczkę minister zdrowia. Jednego Adamowi Niedzielskiemu odmówić nie można. Choć, jak sam twierdzi, jest gotowy na sto procent wejść do polityki – testem będzie start w wyborach – znacznie częściej niż inni politycy nie trzyma kart przy orderach.
– Jest szansa, że większość absolwentów po zdobyciu dyplomu zostanie w regionie – mówił podczas wizyty w Płocku (gdzie od października również będą się kształcić przyszli lekarze). Jak minister do tego doszedł? – Blisko 70 proc. absolwentów i absolwentek kierunku położnictwa i pielęgniarstwa tutaj w Płocku zostaje w regionie. Jeżeli osoby jadą się kształcić do dużych ośrodków, to niestety rzadko wracają do tych miejsc, gdzie też jest potrzeba.
Z tej wypowiedzi mogłoby wynikać, że nowe ośrodki będą kształcić lekarzy przede wszystkim na potrzeby regionu. Problem w tym, że mobilność lekarzy oraz pielęgniarek i położnych to dwie różne rzeczywistości. W ramach tego drugiego zawodu jest ona znikoma (zarówno jeśli chodzi o migracje zagraniczne, jak i wewnątrz kraju). Zawody lekarskie charakteryzują się zupełnie innym profilem gotowości do zmiany miejsca pracy, ale również zamieszkania, co jest potwierdzone badaniami. Niemal trzykrotne zwiększenie liczby studentów kierunków lekarskich ma być remedium na kryzys kadrowy w publicznym systemie ochrony zdrowia. Czy będzie?
Prof. Robert Flisiak, członek zespołu ekspertów senackiej Komisji Zdrowia, zwracał w lutym uwagę, że przewlekłe i trwałe niedofinansowanie systemu ochrony zdrowia wypycha specjalistów z najtrudniejszego pola uprawiania medycyny, czyli ze szpitali. Doświadczeni lekarze częściowo przechodzą do sektora prywatnego, jednak wielu z nich zmienia pracę w obrębie systemu publicznego, ale na lecznictwo otwarte. – Kto będzie uczył zawodu przyszłe kadry? – pytał retorycznie.
Kadry lekarskie
Czy Polska ma 2,4 lekarza w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców czy 3,3 – a więc nie tak dużo mniej niż wynosi unijna średnia – nie ma najmniejszego znaczenia dla pogłębiającego się kryzysu kadrowego w zawodzie lekarza. Przyczyny, zasadnicze, są trzy.
Po pierwsze, wysoka średnia wieku czynnych zawodowo lekarzy. Po drugie, postępująca feminizacja zawodu lekarza. Po trzecie, migracja lekarzy do sektora prywatnego (czemu z właściwą sobie finezją rząd chce zapobiegać specjalnymi dodatkami dla lekarzy pracujących tylko w jednym miejscu, co przypomina próbę precyzyjnego rozbicia surowego jajka kłonicą) czy też – jak podkreślają eksperci – z segmentu szpitalnego do lecznictwa otwartego.
Każdy z tych czynników osobno wpływa na to, że luka kadrowa się powiększa. W Polsce zaś występują wszystkie trzy i jeszcze czwarty: młodzi adepci medycyny, jak pokazują wstępne wyniki badań przeprowadzanych na największych uniwersyteckich uczelniach medycznych, w ogromnej części myślą o emigracji. Planują lub przynajmniej biorą pod uwagę takie rozwiązanie powodowani nie tyle chęcią osiągania wyższych zarobków, co zapewnienia sobie lepszych, bezpieczniejszych i bardziej komfortowych warunków pracy.
Jeśli coś zostało zrobione przez osiem ostatnich lat, to raczej utwierdzenie ich w przekonaniu, że emigracja – przynajmniej czasowa – jest najbardziej sensownym wyborem zawodowym. Również dlatego że zarówno poszczególne decyzje, jak i przyjęty styl przedstawiania i wyjaśniania problemów systemu ochrony zdrowia potęgują napięcia w tym systemie, nie zakładając nawet ich rozwiązywania czy – zwłaszcza – zapobiegania im.
Dialog
„Przez osiem ostatnich lat Polki i Polacy byli ignorowani przez rządy Platformy Obywatelskiej” – te słowa byłej premier Beaty Szydło stały się wręcz ikoniczne, doczekały się miejsca w kabaretach i memach. Czy dziś można powiedzieć: „Przez osiem ostatnich lat lekarze i lekarki, lekarze dentyści i lekarki dentystki byli ignorowani przez rządy Zjednoczonej Prawicy”?
Byli, choć nie wiadomo, czy nie byłaby to niekiedy bardziej pożądana opcja. Ignorowany konsekwentnie był głos samorządu lekarskiego wypowiadającego się w sprawach dla funkcjonowania systemu, sytuacji pacjentów i personelu medycznego kluczowych. Nawet karnawał dialogu z pierwszych miesięcy urzędowania ministra Łukasza Szumowskiego przyniósł lekarzom przede wszystkim rozczarowanie.
Nie tylko dlatego że środowisko zostało – trzeba to mówić wprost i głośno – oszukane w sprawie wzrostu nakładów na zdrowie. Rozczarowaniem zakończyły się w ogromnym stopniu prace nad dużą nowelizacją ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty, a zmiany w systemie kształcenia, które miały podnieść jego jakość przy jednoczesnym wprowadzeniu bardziej przyjaznych i sprawiedliwych zasad (dotyczących choćby rekrutacji na miejsca specjalizacyjne) de facto otworzyły kolejnej ekipie drogę do destrukcji systemu kształcenia, zwłaszcza etapu przeddyplomowego.
To, co łączy wszystkich ministrów z ostatnich dwóch kadencji (gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że również z poprzednich dwóch), to nadużywanie bon motu o konieczności patrzenia z szerszej perspektywy niż lekarska na problemy systemu ochrony zdrowia. To oczywiste, że minister zdrowia – czy raczej rząd – nie może przyjmować perspektywy jednej grupy zawodowej ani tym bardziej działać w jej interesie.
Pytanie, czy jest to równoznaczne z zupełnym pomijaniem tej perspektywy i podejmowaniem decyzji sprzecznych z dobrze rozumianym interesem (czy też raczej dobrem) kluczowych dla stabilności systemu ochrony zdrowia profesjonalistów, nawet nie powinno się pojawiać w przestrzeni publicznej, a stawiać je trzeba.
Zdrowie publiczne i szczepienia
W ciągu sześciu lat (od roku 2015 do 2021, bo mimo postępującej cyfryzacji opóźnienia w raportowaniu informacji ważnych z punktu widzenia zdrowia publicznego są coraz większe i danych za 2022 r. jeszcze długo nie poznamy) liczba odmów szczepień dzieci i młodzieży wzrosła z ok. 18 tys. do ponad 61 tys. – przy, co trzeba powiedzieć, niemal całkowitej bierności instytucji odpowiedzialnych za Program Szczepień Ochronnych.
Narzędzia w postaci elektronicznej karty szczepień mają się dopiero pojawić, natomiast rząd Zjednoczonej Prawicy nie zrobił nic, by ukrócić „modę na nieszczepienie”, choć miał takie możliwości: w sejmowej zamrażarce Komisji Zdrowia utknął na przykład senacki projekt ustawy przewidującej możliwość posyłania do żłobków i przedszkoli wyłącznie dzieci zaszczepionych. Posłowie PiS powitali projekt wręcz entuzjastycznie, po czym go głęboko zakopali.
Słowo „szczepienia” wywołuje po prawej stronie nie tyle sceny politycznej (choć również), co po prawej stronie elektoratu na tyle silne emocje, że nawet pandemia czy tridemia nie jest wystarczającą okolicznością, by o szczepieniach mówić jednoznacznie i podejmować jednoznaczne decyzje. – Premier Mateusz Morawiecki stawia nam cel, żebyśmy zaszczepili powyżej 70-80 proc. populacji, i do tego będziemy dążyli – mówił w grudniu 2020 r. o szczepieniach przeciw COVID-19 minister zdrowia Adam Niedzielski.
Trzeba przyznać, że chwilę wcześniej wyraził nadzieję, że odsetek zaszczepionych nie będzie niższy niż „50-60 proc.”, co by znaczyło, że minister miał już wówczas doskonałą intuicję lub wiedział, jaki opór polityczny napotka akcja szczepień. Narodowy Program Szczepień wyhamowali w dużym stopniu posłowie Prawa i Sprawiedliwości, zwłaszcza Solidarnej Polski.
Ci sami, którzy w styczniu 2023 r. postanowili zająć się wyrokami sądów lekarskich zawieszających prawo wykonywania zawodu lekarzom kwestionującym bezpieczeństwo i skuteczność szczepień przeciw COVID-19 (niektórzy kwestionowali i kwestionują zresztą nie tylko te szczepienia). Miarą wagi, jaką resort zdrowia przykłada do kwestii szczepień, jest bierność, z którą są przyjmowane poselskie zakusy na niezależność instytucji stojącej na straży odpowiedzialności zawodowej lekarzy.
– Jeszcze chyba nigdy sytuacja nie była tak trudna jak w tej chwili – oceniła podczas styczniowego panelu poświęconego szczepieniom ochronnym prof. Agnieszka Mastalerz-Migas. Dramatycznie brakuje edukacji zdrowotnej skierowanej zarówno do dzieci i młodzieży, jak i dorosłych. – My tylko mówimy o edukacji. Kilkunastosekundowy spot to nie jest żadna edukacja – podkreślała.
„Ślepą uliczką” określiła rozwiązania przyjęte w kończącym się sezonie, dotyczące szczepień przeciw grypie. – Refundacja recepturowa to droga donikąd. Droga, którą resort zdrowia by nie podążał, gdyby prowadził realny dialog ze środowiskami medycznymi – eksperci wiele miesięcy wcześniej przestrzegali przed fiaskiem szczepień przeciw grypie.
Tegoroczny wynik, który zapewne zamknie się w przedziale 4-5 proc. zaszczepionej populacji, pójdzie na konto kierownictwa Ministerstwa Zdrowia, bez względu na to, ile razy Waldemar Kraska, jedyny reprezentant zawodów medycznych w tym gronie, powtórzy, że wstydzi się niskiego poziomu zaszczepienia pracowników ochrony zdrowia.
Jest prawdą, że w obszarze szczepień ochronnych były też sukcesy: wprowadzenie szczepień przeciw pneumokokom i rotawirusom oraz zapowiedź rychłej refundacji szczepień przeciw HPV (jest szansa, że w 2023 r. zakończy się wytykanie Polsce, że pozostaje jedynym krajem bez programu szczepień dla nastolatków). To tylko dowodzi, że rację mają ci, którzy twierdzą: pieniądze w zdrowiu to nie wszystko, bo te na zakup szczepionek się znalazły.
Trzeba jeszcze podejmować dobre decyzje. Nie jest tak, że w zdrowiu w trakcie dwóch kadencji nie wydarzyło się nic pozytywnego. W co najmniej kilku aspektach pojawiły się albo zmiany na lepsze, albo szansa na takie zmiany. Nieszczęście polega na tym, że nawet te dobre zmiany opatrzone są poważnymi zastrzeżeniami. Nie byłoby ich, gdyby… Gdyby inaczej wyglądał dialog, chociażby.
Cyfryzacja
W niezbyt długim rankingu sukcesów niewątpliwie na pierwsze miejsce zasługuje przełamanie spirali niemożności przez Łukasza Szumowskiego i jego zastępcę Janusza Cieszyńskiego, obecnego ministra cyfryzacji. Uporządkowanie i priorytetyzacja zadań pozwoliły w krótkim czasie dwóch lat wprowadzić dwa podstawowe narzędzia – e-ZLA i e-receptę.
Pandemia COVID-19 zastała system ochrony zdrowia, jego pracowników i pacjentów, w momencie, gdy już były one dostępne i przetestowane, a kolejne czekały na wdrożenie. Pandemia wymusiła też przyspieszenie rozwiązań cyfrowych – to w większości krajów rozwiniętych jeden z pozytywnych aspektów opisywanych w międzynarodowych raportach. Jest nieźle, mogłoby być jednak lepiej. Mamy już ochronę zdrowia w dużym stopniu scyfryzowaną, ale działamy ciągle analogowo.
Mimo że NFZ zbiera praktycznie wszystkie dane, nadal o stopniu refundacji leków decyduje lekarz, choć powinno dziać się to automatycznie. Skrajnym przykładem jest tzw. sprawa mlekowa, czyli żądania NFZ, by lekarze zwracali niebotyczne kwoty za niezasadną refundację preparatu Neocate LCP, przepisywanego dzieciom po 12. miesiącu życia.
Sprawa wielowątkowa, ale jednym z jej aspektów jest chociażby fakt, że płatnik, dysponując kompletem danych o tym, kto pobierał „nienależne” recepty, zwłaszcza w większej niż zdroworozsądkowa liczbie, ignoruje je, skupiając się na dochodzeniu swoich domniemanych strat od lekarzy.
Kolejny przykład analogowego podejścia do problemu – szczepienia uchodźców z Ukrainy. Mimo że minął rok, jedyne dane, jakimi dysponuje Ministerstwo Zdrowia, dotyczą liczby wykonanych fizycznie szczepień. Nie ma zagregowanych danych, ile dzieci i młodzieży zostało zaszczepionych. Można tylko domniemywać, że jest to liczba mniejsza niż iniekcji.
Wynagrodzenia
Między bajki można włożyć opowieści o lekarzach „nie jakichś wybitnych”, którzy miesięcznie zarabiają 70-90 tys. zł, o czym ze swadą opowiadał lider Zjednoczonej Prawicy, jeżdżąc po kraju. Jest jednak prawdą, że lekarze zarabiają lepiej niż jeszcze dekadę temu. Również młodzi lekarze. Niestety, uchwalona ustawa o wynagrodzeniach minimalnych nie rozwiązuje wszystkich problemów płacowych. Więcej – przyczynia się do destabilizacji systemu i konfliktów w placówkach.
Trudno jednak zaprzeczyć, że stanowi impuls do podnoszenia płac. Z punktu widzenia lekarzy i lekarzy dentystów ustawa o minimalnych wynagrodzeniach jest jednak dalece niedoskonała. Po pierwsze, dlatego że odbiega nie tylko od zgłaszanego od lat przez środowisko postulatu: trzy średnie krajowe dla lekarza specjalisty i – co za tym idzie – odpowiednio mniej dla pozostałych grup lekarskich, ale również od tego, na co lekarze byli gotowi zgodzić się jako kompromis w trakcie prac nad najnowszym kształtem przepisów (dwie średnie krajowe dla specjalisty).
Po drugie, ustawa spłaszcza wynagrodzenia zasadnicze w placówkach. Lekarze bez specjalizacji zarabiają niewiele więcej niż pozostali pracownicy medyczni. Po trzecie, mechanizm podwyżek nie chroni wynagrodzeń pracowników ochrony zdrowia przed skutkami wysokiej inflacji. Kwota bazowa (średnie wynagrodzenie za poprzedni rok) zmienia się w połowie kolejnego roku, w przeciwieństwie do wynagrodzenia minimalnego, które w warunkach wysokiej inflacji podnoszone jest dwukrotnie, a podwyżki w zdrowiu następują raz w roku.
Politycy – a przez to i opinia publiczna – nagminnie mylą trzy pojęcia: wynagrodzenia, zarobki i dochody lekarzy. Politycy robią to celowo, żonglując kwotami, dla przeciętnego obywatela zawrotnymi (czasami prawdziwymi, częściej urojonymi albo co najmniej niereprezentatywnymi), pomijając fakt, że te prawdziwe kwoty lekarze zarabiają, pracując w wymiarze przekraczającym dwa „etaty”.
Badania kliniczne
Cokolwiek by mówić o Agencji Badań Medycznych, bez wątpienia dała impuls rozwojowy sektorowi badań klinicznych. Te zaś są potrzebne i pracownikom ochrony zdrowia, i polskiej medycynie, i przede wszystkim pacjentom.
Nadal ogromne wątpliwości budzi sposób finansowania, fakt, że ABM funkcjonuje za odpis ze składek zdrowotnych, a powinna otrzymywać pieniądze z budżetu państwa. Sam fakt, że powstała, i to, jak działa, trzeba jednak zapisać na plus.
Innowacyjne terapie lekowe
Niewątpliwie przez osiem lat Polska nadrobiła część dystansu dzielącego nas od reszty Europy pod względem finansowania nowoczesnych terapii lekowych. Nie na darmo wiceminister zdrowia Maciej Miłkowski w latach 2021-2022 był najczęściej nagradzanym przez organizacje pacjenckie przedstawicielem resortu zdrowia, nie na darmo zwyciężył w prestiżowej „Liście stu” najbardziej wpływowych osób w systemie ochrony zdrowia „Pulsu Medycyny” opublikowanej na początku 2022 r.
Raporty międzynarodowe wprawdzie nadal pokazują, że odstajemy. Nie tylko od krajów Europy Zachodniej, ale nawet naszego regionu (Czechy, Węgry, Słowacja) – ale ruszyliśmy do przodu. Nie tylko na najbardziej spektakularnym odcinku, czyli leczenia pacjentów z SMA (tu Polska jest jednym z europejskich liderów, mając i badania przesiewowe, i włączone do refundacji wszystkie zarejestrowane terapie).
Jest jednak łyżka dziegciu. Sam fakt objęcia finansowaniem ze środków publicznych to jedno. Drugie to forma, w jakiej leki są udostępniane pacjentom i lekarzom. Programy lekowe to zmora jednych i drugich, a kryteria kwalifikacji i przede wszystkim wykluczania nie mają wiele wspólnego z aktualną wiedzą medyczną, o czym specjaliści przypominają przy każdej możliwej okazji.
Są narzędzia (leki), są potrzebujący (pacjenci) – zbyt często narzędzia są jednak niedostępne lub – co gorsza – dostępne tylko na kolejnych, bardziej zaawansowanych etapach choroby. Stawia to pod znakiem zapytania racjonalność podejmowanych przez urzędników decyzji. Oszczędności nie tylko w tym obszarze są pozorne.
Ścieżki pacjenta
To nie jest nowy pomysł. O konieczności koordynacji – pionowej i poziomej – opieki nad pacjentem mówi się od co najmniej dwóch dekad, zarówno na poziomie lecznictwa otwartego, jak i szpitalnego, we wszystkich obszarach medycyny, również zdrowiu psychicznym. Przełomu nie ma, bo pacjent – jak mówi prof. Bolesław Samoliński – nadal krąży zagubiony w systemie.
Na plus można zapisać podjęte próby zastąpienia chaosu koordynacją (czas pokaże, czy choćby poziom finansowania pozwoli na to, by były one udane). Opieka koordynowana w POZ, czyli rozwiązanie przez lata postulowane choćby przez lekarzy rodzinnych, ma szansę poprawić jakość opieki przynajmniej nad częścią pacjentów. I to tą, która tej koordynacji opieki ze względu na profil chorobowy najbardziej potrzebuje.
Narodowy Program Chorób Rzadkich, przyjęty z wieloletnim w stosunku do innych krajów UE opóźnieniem, ciągle jeszcze pozostaje w ogromnej mierze in statu nascendi, ale – dobrze, że jest. Szansą (choć nie można tracić z oczu zagrożeń, przed jakimi przestrzega spora część środowiska) są też sieci w onkologii i kardiologii – przynajmniej w założeniach. Wszystko jednak rozbija się o pieniądze.
– Jakość kosztuje – przypominają lekarze, wystarczy wspomnieć o 4,8 proc. PKB. Trudno nie odwołać się do stwierdzenia Karola Marksa: „Byt określa świadomość”. Granice planów i wyobrażeń o polskim systemie ochrony zdrowia określa w sposób bardzo jednoznaczny poziom jej finansowania.
Małgorzata Solecka
Autorka jest dziennikarką portalu Medycyna Praktyczna i miesięcznika „Służba Zdrowia”