9 października 2024

Czy do pracy w ratownictwie wystarczy pieczątka?

Z polską medycyną ratunkową coś poszło nie tak. Z karetek i SOR-ów zrobiono miejsca wprost stworzone do tego, żeby wypalać pracowników zawodowo, a wakaty zapełnia się często tymi, którzy ratownictwem medycznym nie powinni się zajmować.

Fot. shuterstock.com

W stacji pogotowia ratunkowego w dużym polskim mieście pewnego dnia zapanowało przerażenie. Płatnik zagroził, że jeśli nie zostaną obsadzone dyżury lekarskie w zespołach specjalistycznych, stacja ta będzie musiała zapłacić dotkliwą karę. W mieście rozdzwoniły się telefony. Dzwoniono do wszystkich lekarzy i lekarek, z którymi zdecydowano jakiś czas temu zakończyć współpracę.

Propozycję powrotu do funkcji kierownika zespołu „S” otrzymali więc ci, których prześladowały demony alkoholowe czy narkotyczne, ci, którym stan zdrowia nie pozwalał wejść na drugie piętro (a czasem w ogóle wyjść z karetki), wreszcie ci, którzy zapracowali podczas swoich dyżurów na całkiem pokaźny stos skarg od pacjentów bądź wezwań do prokuratury. Część lekarzy i lekarek telefonów nie odebrała, część całkiem rozsądnie powrotu do pracy odmówiła, ale w końcu – cóż za szczęście – pewna pani doktor zgodziła się znów dyżurować.

W stacji pogotowia zapanowała radość, szczególnie że pani doktor zadeklarowała, że dyżurów może wziąć całkiem dużo. Wizja zapełnienia prawie wszystkich dziur grafikowych i oddalenia groźby dotkliwej kary zaczęła już majaczyć na horyzoncie. Pani doktor miała tylko jeden warunek dotyczący powrotu do pracy. Brzmiał on: „Bez intubacji”. Tak – szanowne koleżanki i szanowni koledzy – przeczytaliście dobrze. Pani doktor dyżurować w pogotowiu ratunkowym, owszem, mogła, ale odmawiała wykonywania intubacji dotchawiczej. Bo nie i już.

I choć historia ta (prawdziwa – opowiadała mi ją wysoko postawiona pracownica wspomnianego pogotowia) funkcjonuje w środowisku ratowniczym jako anegdota, to spróbujmy pominąć jej humorystyczny aspekt i zastanowić się, dlaczego doszło do sytuacji, w której wspomniana lekarka w ogóle mogła taką propozycję złożyć? Trudno bowiem sobie wyobrazić, żeby na przykład endokrynolog chcący zatrudnić się w poradni deklarował, że „nadnercza i przysadka – nie bardzo; tarczyca – owszem, ale tylko nadczynności”, albo chirurg proponował swoje usługi szpitalowi, jednak bez appendektomii.

Pracuję w systemie ratownictwa medycznego od dziesięciu lat, od trzynastu zajmuję się anestezjologią i intensywną terapią. Spotykam zespoły ratownictwa medycznego w terenie podczas wspólnych akcji, przekazuję pacjentów personelowi SOR, a gdy dyżuruję w OIT, to SOR chce czasem pacjenta mi przekazać.

Miałem okazję obserwować pracę około czterdziestu oddziałów ratunkowych w siedmiu województwach. Widziałem niezliczoną liczbę zespołów ratownictwa medycznego w akcji. Po tych wszystkich latach stwierdzam: polska medycyna ratunkowa ma ogromny problem z częścią kadry lekarskiej.

Zbyt często, prawdopodobnie częściej niż gdzie indziej, kompetencje zawodowe i/lub kultura osobista lekarzy i lekarek (podkreślam – niektórych!) pracujących w karetkach bądź na SOR-ach są nieakceptowalnie niskie. Nie mam tu na myśli tylko (a może nawet nie głównie) specjalistów czy rezydentów medycyny ratunkowej. Spotkać można bowiem w ambulansach i oddziałach ratunkowych prawie każdego – i wspaniałego specjalistę medycyny ratunkowej, i zapomnianego internistę, i emerytowanego ortopedę.

Gdy byłem nastolatkiem, kochałem: „Ostry dyżur”. To była prawdziwa medycyna ratunkowa, którą robili prawdziwi bohaterowie! Konikotomie, torakotomie ratunkowe, defibrylacje, manewry Valsalvy. Pacjenci postrzeleni, pacjenci zatruci, zatrzymania krążenia i resuscytacje (zwykle skuteczne). Marzyłem o takiej pracy – może po części dlatego pracuję w systemie ratownictwa medycznego od dekady, choć naprawdę już nie muszę? Na bloku operacyjnym spokojniej – deszcz nie pada na głowę, pacjent zwykle trzeźwy, nie trzeba włazić w błoto w jakimś przydrożnym rowie.

Polska medycyna ratunkowa niestety – oględnie mówiąc – nie wygląda jak „Ostry dyżur”. Karetki pogotowia i szpitalne oddziały ratunkowe stały się trochę śmietnikiem, do którego wrzucić można wszystko. Odbijający się od niewydolnego systemu ochrony zdrowia pacjenci (czekający miesiące czy lata na wizytę w poradni bądź przyjęcie na oddział zabiegowy) zgłaszają się albo do operatora numeru alarmowego, albo na najbliższy SOR z problemami, które powinno się rozwiązywać ambulatoryjnie. Każdy, kto przepracował w pogotowiu czy na oddziale ratunkowym choćby kilka miesięcy, zna ten kłopot.

Gdzie, do diabła, jest to ratowanie życia? Prawie go nie ma, są za to góry papierów, ludzie, których realne i dotkliwe problemy zdrowotne powinien rozwiązywać kto inny i gdzie indziej, a także na absolutnie każdym dyżurze solidna porcja chorych, których rozpoznanie oznacza się w klasyfikacji ICD-10 kodem Y91.

Praca na SOR czy w pogotowiu ratunkowym nie jest więc – łagodnie mówiąc – szczególnie komfortowa. Przyciąga, jak wynika z moich obserwacji, kilka typów lekarzy i lekarek. Chciałbym opisać trzy z nich.

Są więc pasjonaci – ludzie, którzy zdecydowali się wybrać takie miejsce realizowania ścieżki zawodowej, bo ideę ratowania ludzkiego życia i ducha przygody związanego z taką pracą mają głęboko wpojone. Zazwyczaj świetnie radzą sobie ze stanami zagrożenia życia, pozostają na bieżąco z najnowszymi ratowniczymi trendami, czerpią satysfakcję z dobrze wykonanej roboty. Cenią ich i szanują współpracownicy i współpracownice – ratownicy medyczni czy pielęgniarki.

Bywa, że żar pasjonatów związany jest z ich dość jeszcze młodym wiekiem, często jednak nie przemija z biegiem lat. Znam pięćdziesięcioletnich, a nawet o dekadę starszych doskonałych specjalistów z tej grupy. Spotkać ich można wszędzie – w karetkach naziemnych i latających czy w drzwiach SOR oczekujących w pełnej gotowości na przyjazd (bądź przylot) pacjenta w ciężkim stanie. Podziwiam ich szczególnie za to, że system ich jeszcze nie przemielił. Praca z nimi to sama przyjemność.

Kolejna grupa – może największa – to ludzie, którzy po prostu rzetelnie i akceptowalnie wykonują swoją pracę. Nie spędzają być może całych dyżurów na wertowaniu najnowszego numeru magazynu „Na ratunek”, ale zapewniają pacjentom opiekę na dobrym poziomie.

Jest też inna grupa. Chciałbym użyć eleganckiego określenia na jej nazwanie – niech więc będzie, że to lekarze i lekarki, którzy swojego zawodowego szczęścia nie odnaleźli gdzie indziej, więc SOR czy pogotowie pozostaje dla nich ostatnim z wyborów. Te miejsca pracy są często jak miłosierny ojciec z przypowieści o synu marnotrawnym – przyjmą każdego, niezależnie od historii życia czy poziomu kompetencji. Jest pieczątka, nie zabrali prawa wykonywania zawodu, znajdzie się więc dla lekarskiego rozbitka i dwieście godzin dyżurów w miesiącu. Trzeba trzysta? Będzie i trzysta, a i czterysta się wygospodaruje.

Mamy więc w polskiej medycynie ratunkowej miejsca, w których do pracy przyjmuje się prawie każdego z numerem lekarskiego PWZ na pieczątce i spełnionymi (niezbyt wyśrubowanymi) kryteriami bycia lekarzem systemu. Nieważne kompetencje, nieważna kultura osobista.

Lekarz jest lekarz. Sztuka jest sztuka. Grafik prawie zawsze napięty jest do granic możliwości – ogromną ulgą jest, kiedy wreszcie udaje się go skleić. Nie wiem, czy ci, którzy swojego zawodowego szczęścia nie znaleźli gdzie indziej, stanowią dwa czy trzydzieści procent wśród lekarzy i lekarek pracujących w systemie ratownictwa medycznego. Wiem natomiast, że mam dość współpracy z nimi, dość mają też często choćby ratownicy medyczni.

Rozumiem, że nie przed wszystkimi gabinetami ordynatorów SOR-ów stoją kolejki chętnych do pracy. Uważam jednak, że z polską medycyną ratunkową coś poszło bardzo, bardzo nie tak. Dostaje się jej najbardziej za cały niewydolny system ochrony zdrowia – zrobiono z karetek i SOR-ów miejsca wprost stworzone do tego, żeby wypalać pracowników zawodowo, a wakaty zapełnia się zbyt często tymi, którzy ratownictwem medycznym (a czasem w ogóle medycyną) nie powinni się zajmować.

W niektórych miejscach nie ma przestrzeni na prawie żadną selekcję przyjmowanych do pracy, na szkolenia, na stawianie wymagań. Lekarz czy lekarka, do którego/której ktokolwiek będzie miał pretensje, zawsze może odpowiedzieć argumentem, że owszem – można jego czy ją zwolnić. Jest siedem innych placówek, które tylko czekają z odpowiednią umową. Dziury grafikowe są prawie wszędzie.

A przecież SOR-y czy karetki to miejsca szczególne – takie, gdzie trafiają chorzy bojący się o swoje życie czy rodziny pacjentów chcących czegokolwiek dowiedzieć się o stanie swoich bliskich. Eufemistycznie mówiąc – nie zawsze trafiają wówczas na kwiat przedstawicieli czy przedstawicielek lekarskiego zawodu. Dostaje się za to całemu naszemu środowisku.

Jakub Sieczko, anestezjolog

Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com