Damy, Huzary, Krakowiacy i Górale
Znany awangardzista i bojownik o wszelaką postępowość red. Bronisław Tumiłowicz nazwał mnie w „Przeglądzie” tradycjonalistą i purystą.Nie chcąc w tych diagnozach nikogo rozczarować, zacznę od laudacji telewizyjnych „Dam i Huzarów” Fredry, wyreżyserowanych i zagranych przez Krystynę Jandę (Orgonowa), z udziałem Andrzeja Grabowskiego (mistrzowski Major), Sławomira Orzechowskiego (doskonały Rotmistrz), Grzegorza Małeckiego (niedościgniony porucznik huzarów), Ignacego Gogolewskiego (Kapelan – nie uchodzi – nad Kapelany).
Foto: freeimages.com
Spektakl wspaniały, arcypolski, przebiegający w doskonałym tempie, z przetworzonymi muzycznymi tematami chopinowskimi w tle. Można go tylko zestawić z również telewizyjną realizacją tej komedii, dokonaną przed kilkudziesięciu laty przez Olgę Lipińską. Tej reżyserki jakoś się teraz nie nosi. A szkoda!
Przed 10 laty wyreżyserowała „Krakowiaków i Górali” Bogusławskiego/Stefaniego według własnego scenariusza, roztańczonych przez mistrza tego gatunku Henryka Konwińskiego, ze Śleszyńską, Drykówną, Tyńcem, Kowalewskim, Małeckim, Rucińskim, ubranymi w przepiękne kostiumy nieodżałowanej i ciągle niezastąpionej w polskim teatrze i filmie Magdaleny Tesławskiej.
To dzieło przysposobiło mnie i przywiązało do narodowej tradycji teatralnej. W dzieciństwie na kolanach ojca po raz pierwszy oglądałem „Krakowiaków i Górali” w Teatrze Śląskim w Katowicach. Była to słynna inscenizacja Leona Schillera w reżyserii Władysława Krasnowieckiego, który – tak jak Bogusławski – grał również rolę Bardosa.
Od ponad 200 lat temat tej polskiej opery narodowej nie stracił nic ze swej aktualności, a nawet z biegiem czasu ją unacześnił. Zawsze w naszej ojczyźnie byli jacyś krakowiacy, górale, młynarze, furmani, organiści, studenci, jedni zbyt trzeźwi, inni często pijani, jedni kłótliwi i zawzięci, a inni pochopnie skłonni do zgody.
Ten teatralny pejzaż Wojciecha Bogusławskiego podtrzymywał nasz patriotyzm w okresie zaborów, wiarę w zwycięstwo w czasach wojen i polską tożsamość, kiedy zapisywano nas do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. W tym ostatnim okresie Schillerowska inscenizacja coraz bardziej zwietrzała, grana siłami aktorskimi głównie w teatrach dramatycznych, mimo dumnego tytułu opery narodowej z muzyka Jana Stefaniego.
Toteż od czasu, kiedy zacząłem mieć w tej sprawie coś do powiedzenia, powierzyłem muzyczno-teatralny skarb naszego dziedzictwa narodowego w ręce Krzysztofa Kolbergera (reżyseria) i Teresy Kujawy (ruch sceniczny i choreografia). W ten sposób powstała nowa inscenizacja „Krakowiaków”, wzbogacona tekstami i aktualnymi kupletami Wojciecha Młynarskiego.
Najpierw zagraliśmy ją we Wrocławiu z brawurowym udziałem Maryli Rodowicz (Dorota), Danuty Rinn (Miechodmuch!) i Artura Żmijewskiego (Bardos). Potem była premiera warszawska pod batutą Macieja Niesiołowskiego z historyczną trójcą filarów opery polskiej: Bogdanem Paprockim (Bartłomiej), Andrzejem Hiolskim (Wawrzyniec) i Bernardem Ładyszem (Miechodmuch).
W tym samym kształcie przenieśliśmy ten spektakl do Poznania, zagrali ponad 100 razy, po czym zabrakło Kolbergera, ja zakończyłem swe funkcjonowanie, następców to nie interesowało i pewnie wszystko poszłoby w zapomnienie, gdyby nie Maciej Nowak, który zdecydował się obecnie rozpocząć swą artystyczną dyrekcję w Teatrze Polskim w Poznaniu właśnie od „Krakowiaków i Górali”.
Z dnia na dzień wszyscy widzimy i czujemy; w kulturze idą nowe, inne czasy. Bez względu na to, którzy są krakowiakami, a którzy góralami, kto jest damą, a kto huzarem, kto awangardzistą i postępowcem, a kto tradycjonalistą i purystą, najlepiej zwracać się do Bogusławskiego i Fredry. A potem – zobaczymy!
Sławomir Pietras
Dyrektor polskich teatrów operowych
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 12/2015-1/2016