Dr Sławomir Badurek: Szpitale już nie kuszą
Pandemia pokazała z całą mocą, jak duże są braki kadrowe w szpitalach. Poza administracją brakuje dosłownie wszystkich – od lekarzy specjalistów po salowe. Niebawem sytuacja jeszcze się pogorszy. Szczególnie w odniesieniu do lekarzy. To oni mają najwięcej konkurencyjnych ofert pracy poza szpitalem.
Gdy w pierwszej połowie lat 90. XX w. rozpoczynałem pracę, etat w szpitalu był marzeniem. Sektor prywatny dopiero raczkował i nie potrzebował nieopierzonych młokosów, a w państwowym wszędzie płacono słabo.
Szpital, dający możliwość dorobienia sobie na dyżurach i będący jednocześnie miejscem specjalizacji, wchodzącym do zawodu jawił się jako swego rodzaju ziemia obiecana. Dla niektórych doświadczonych specjalistów było to wygodne zaplecze prywatnej praktyki, dla większości z nich – stabilna przystań, przynajmniej na miarę przysłowia o bezrybiu i raku. Zaczęło się to zmieniać na przełomie stuleci wraz z dynamicznym rozwojem sektora prywatnego.
Od tego czasu obserwuje się stały odpływ doświadczonej kadry lekarskiej z publicznych szpitali, głównie do lecznictwa ambulatoryjnego i w mniejszym stopniu do lecznic prywatnych. Z tym dyrektorzy szpitali jeszcze sobie jakoś radzą, choć trzeba powiedzieć – z roku na rok coraz trudniej. Gorzej, gdy zmienić pracę chce załoga oddziału, jeszcze gorzej, gdy taki zamiar zgłasza znacząca część szpitalnej kadry.
Z realną groźbą kadrowego paraliżu szpitali mieliśmy do czynienia na przełomie 2007 i 2008 roku. Wchodziły wówczas unijne regulacje dotyczące ograniczenia czasu pracy i nie było jeszcze wiadomo, jak je obejść, ratując tym samym grafiki dyżurów. Był to jednocześnie czas ostro rysujących się dysproporcji płacowych na rynku, zdecydowanie na niekorzyść publicznych szpitali. Dzięki podwyżkom kryzysowi udało się wówczas zapobiec, choć w wielu szpitalach, podobnie jak w moim, negocjacje trwały jeszcze w sylwestra.
Wiele wskazuje, że niebawem czeka nas „powtórka z rozrywki”. Zasadniczy powód pozostaje niezmienny od lat: płace. Narastające przez lata dysproporcje płacowe doprowadziły do parodii – kierujący oddziałem specjalista zarabia na godzinę tyle co początkujący lekarz w przychodni. Starsi asystenci są wynagradzani jeszcze gorzej i to właśnie oni coraz chętniej ze szpitali odchodzą. Nie trzeba wyjaśniać, że bez doświadczonej kadry nie da się spełnić ani kontraktowych wymogów NFZ, ani prowadzić specjalizacji.
Skoro o specjalizacjach mowa, trzeba wspomnieć o kolejnej parodii normalności. Przybywa młodych lekarzy, którzy nie podejmują specjalizacji, bo im się to nie opłaca. Pracując w POZ, zarabiają parokrotnie więcej niż na rezydenturze. Do tego nie muszą nocować w szpitalu, a i stres w poradni ogólnej jest mniejszy niż w SOR, szczególnie jeśli udziela się przede wszystkim teleporad. Po co się uczyć?
Mam świadomość, że stawianie takiego pytania budzi odrazę wśród przedstawicieli pokolenia trzepaka, dominującego obecnie na kierowniczych stanowiskach w opiece zdrowotnej. Niewiele jednak z tego wynika. Milenialsi, którzy niebawem ich zastąpią, przyjmują ze zrozumieniem przedkładanie wygodnego życia nad koniecznością wielu wyrzeczeń. Zmiany pokoleniowe sprawiają, że kadrowych dziur nie da się już łatać odwołaniami do etyki, tudzież powoływaniem się na własne doświadczenia sprzed wielu lat. Skuteczne przez dziesięciolecia zaklęcia już nie działają!
Niezależnie od generacji, powodem odejść lekarzy ze szpitali jest narastająca obawa o konsekwencje odpowiedzialności prawnej. I nie chodzi wcale o strach przed pójściem do więzienia albo zawieszeniem prawa wykonywania zawodu. Wielu lekarzy ma po prostu dość tłumaczenia się za błędy systemu. Pracując poza szpitalem, jest pod tym względem łatwiej, bo zawsze można tzw. trudny przypadek do szpitala skierować. Zakładając oczywiście, że ktoś tam się nim zajmie.
Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny