6 października 2024

Jakoś(ć) to będzie?

Pamiętam, jak w pierwszej połowie lat 90. politycy twierdzili, że lekarzy mamy za dużo. Rozpoczynając staż podyplomowy, nie wierzyłem w te diagnozy, ale bardzo się ich bałem, bo w publicznej opiece zdrowotnej (prywatna dopiero raczkowała) brakowało etatów, a ściśle mówiąc – nie było pieniędzy na ich finansowanie.

Foto: shutterstock.com

Obawiałem się, że i mnie czeka powszechny wówczas wolontariat. Potem nas, młodych lekarzy, ostrzegano przed zwolnieniami.

Nic takiego nie miało miejsca, a od wielu lat nikt już nie mówi o nadmiarze, a niedoborze lekarzy. I to jest z pewnością prawda, tym bardziej, że społeczeństwo nam się starzeje i jest coraz bardziej schorowane, a z drugiej strony medycyna nieustannie poszerza swoją ofertę i w zmaganiach o zdrowie i życie coraz rzadziej ogląda się na wiek pacjenta.

Gorzej z precyzyjną diagnozą braków kadrowych. Spieramy się, ilu posiadaczy prawa wykonywania zawodu jest aktywnych zawodowo, nie wiemy, ilu z nich rokrocznie tracimy, nie potrafimy w miarę dokładnie określić, gdzie i jakie są braki.

Nic dziwnego, że terapia także jest grubo ciosana. Cel w postaci jak największego zwiększenia miejsc na wydziałach lekarskich postanowiono osiągnąć, dając zielone światło do tworzenia wydziałów lekarskich „gdzie kto chce”. Nie mam nic przeciwko kształceniu lekarzy w nowych miejscach, ale chęci i aspiracje władz uczelnianych i lokalnych to w tym wypadku zdecydowanie za mało.

Nie trzeba tłumaczyć, że w przypadku przyszłych lekarzy jakość kształcenia jest szczególnie ważna i nie może być mowy o drodze na skróty. I kiedyś rzeczywiście nie było. Dobrym przykładem jest Bydgoszcz. Zanim w 1984 r. utworzono tam samodzielną akademię medyczną, od 1971 r. działał Zespół Nauczania Klinicznego AM w Gdańsku, a od 1975 r. – filia tej uczelni, kształcąca początkowo studentów ostatnich lat.

Tak to powinno wyglądać: najpierw kształcenie podyplomowe w wybranych zakresach, potem filia renomowanego wydziału lekarskiego, rozwój kadry, bazy klinicznej i z zakresu nauk podstawowych, a dopiero potem usamodzielnienie. Obecnie jesteśmy świadkami drogi w odwrotnym kierunku, to jest zaczynającej się od samodzielności w oparciu o doktorów nauk przemianowanych na profesorów uczelnianych, w tym dziekanów i rektorów. To nic innego jak psucie jakości kształcenia.

Proces ten zaczął się u nas jeszcze w ubiegłym wieku od niepohamowanego poszerzania oferty studiów śmieciowych, kończących się niecenionym na rynku dyplomem. Przez wiele lat medycyna skutecznie opierała się tym trendom, a w zasadzie była przed nimi broniona. Jak widać, to już przeszłość. Trzeba także wziąć pod uwagę, że w czasach niżu demograficznego i jednocześnie zdecydowanego zwiększenia liczby miejsc na wydziałach lekarskich, odsetek bardzo dobrych maturzystów na studiach medycznych, tradycyjnie u nas wysoki, będzie spadał, co grozi obniżeniem rangi i pauperyzacją zawodu, tak jak dawno temu miało to miejsce w przypadku nauczycieli.

Drastyczne zwiększenie liczby absolwentów wydziałów lekarskich i co za tym idzie wyraźny spadek jakości kształcenia przeddyplomowego, każe inaczej spojrzeć na zgłaszane od lat przez środowisko lekarskie postulaty pełnego otwarcia dostępu do pytań testowych (w przypadku LEK-u już tak jest) i rezygnacji z egzaminów ustnych na specjalizację.

To działania w dobrym kierunku wyłącznie przy wysokiej jakości kształceniu podczas studiów. Czas na weryfikację tych zamierzeń. Można się spodziewać również innych konsekwencji taśmowej produkcji lekarzy. Sugestywnym z naszego punktu widzenia przykładem jest Hiszpania. Kilkanaście lat wcześniej niż u nas, zdecydowano tam o zwiększeniu liczby miejsc na wydziałach lekarskich, prognozując pogłębiające się braki kadry.

Nie przewidziano, że przyjdzie kryzys ekonomiczny, wymuszający cięcie wydatków, a w konsekwencji etatów, także w ochronie zdrowia. W rezultacie wielu hiszpańskich lekarzy musi szukać pracy za granicą. Warto zaznaczyć, że w tym kraju, mającym o bez mała jedną czwartą więcej mieszkańców niż Polska, każdego roku dyplom lekarza uzyskuje niespełna 7 tys. studentów, podczas gdy nasz rząd już chwali się 10 tys. miejsc dla chcących studiować medycynę i planuje w najbliższych latach zwiększyć nabór do 14 tys.!

W zachęceniu do studiowania medycyny mają pomóc kredyty na sfinansowanie płatnych studiów, umarzane po przepracowaniu 10 lat w sektorze publicznym. Sęk w tym, że w przypadku pogłębiającej się ekonomicznej zadyszki o zatrudnienie w publicznej ochronie zdrowia może być trudno. Halo, czy leci z nami pilot?

Sławomir Badurek, diabetolog i nefrolog, publicysta medyczny