21 listopada 2024

Jakub Sieczko: pożegnanie z zespołem

Ludzie zazwyczaj odchodzą z pracy z powodu pieniędzy, ambicji czy stanowisk. My odeszliśmy, kiedy poczuliśmy, że nie jesteśmy szanowani i że nasze wartości nie mogą być dalej przestrzegane – pisze Jakub Sieczko.

Fot. shutterstock.com

Przez ostatnie siedem i pół roku przekraczałem próg mojego zakładu pracy z uśmiechem. Roboty było czasem w bród, czasem bardzo mało. Windy czasem się zacinały, operatorzy niekiedy spóźniali na zabiegi, rodziny pacjentów bywały niemiłe. Zmaganie się z codziennymi, drobnymi, uciążliwymi jak mały kamyk w bucie czy pyłek w oku problemami, umilało mi jednak jedno – zespół.

Miałem szansę przekonać się, co tak naprawdę to słowo oznacza. Byłem częścią wspaniałego zespołu.

Nie każda grupa ludzi pracujących ze sobą jest bowiem zespołem. Może być po prostu przypadkową zbieraniną. Zespół to coś więcej. Przede wszystkim na czele zespołu musi stać szef – taki przez duże S, wzbudzający szacunek przez osobisty przykład. Nieważne, jak zaszczytne funkcje szef sprawuje i ile liter ma przed nazwiskiem.

Paradoksem bycia dobrym szefem jest bowiem to, że żeby nim zostać, musisz o potrzebie zbudowania dla siebie szacunku w ogóle nie myśleć. Jeśli jesteś uczciwy, sprawiedliwy, kompetentny, wyrozumiały, zrównoważony i nie próbujesz udowadniać swoich niezwykłych zasług oraz umiejętności – wtedy magicznie szacunek zbuduje się sam. Mieliśmy takiego szefa. Szła za nim cicha sława – najlepsza z możliwych sław. W zespole transparentność się opłaca.

Środowisko, w którym odważnie mówi się o błędach, staje się środowiskiem, w którym tych błędów popełnia się mniej. Nie spotkałem nigdy lekarza, który nie popełnia błędów, po raz pierwszy pracowałem za to w miejscu, w którym się je rzetelnie analizowało, a tego, kto błąd popełnił (nie licząc takich, które były efektem ewidentnego zaniedbania) się realnie wspierało.

O publicznych linczach, wytykaniu palcem na odprawie, krzykach, w ogóle nie było mowy. Nie ten styl, nie te czasy. Popsułeś? Zdarza się. Zacznijmy od tego, żeby zminimalizować konsekwencje dla pacjenta. Potem powiedzmy jemu i jego rodzinie prawdę. Następnie zaś pogadajmy o tym, co konkretnie się stało i jak w przyszłości nie doprowadzić do podobnego problemu. Proste, prawda? Wciąż jednak rzadkie. Trzeba też się po prostu lubić.

Wtedy i praca idzie lepiej, bo wiesz, że w razie kłopotu masz kogo się poradzić. Sympatia skraca linie komunikacji, daje odwagę w wyrażaniu opinii. Sympatia się opłaca. Był paintball, ogniska, imprezy specjalizacyjne kończące się o świcie, wspólne piwo wieczorami i tętniący życiem dział z memami na naszym internetowym komunikatorze.

Było też dużo zdrowej, wzajemnej ironii – przejaw tego, że ludzie się lubią i czują się ze sobą bezpiecznie. Sposób na wyrażanie do siebie szacunku. Musi też iść robota. Po pierwsze – chaos organizacyjny musi zostać ujarzmiony, a zasady pracy muszą być transparentne.

Po drugie – jest czas na odpoczynek, ale gdy na dyżurze zaczyna się armagedon – jesteśmy w tym wspólnie. Po trzecie zaś – nie robimy rzeczy bez sensu, bo „tak było od zawsze”, ze szkodą dla pacjenta, ale „żeby się prokurator nie przyczepił”, czy wyłącznie dlatego że „NFZ je świetnie wycenia”. Leczymy ludzi – najlepiej, jak umiemy, zgodnie z prawem i sztuką lekarską. Tego nas uczono, od tego jesteśmy. Wyceny i tradycje pozostawmy księgowym i historykom.

Najlepszym lekarstwem na lęk przed prokuraturą pozostaje zaś uczciwa i otwarta komunikacja z pacjentami i ich rodzinami. Problemy zaczną się prawdopodobnie wtedy, kiedy przestaniesz z nimi rozmawiać, a zaczniesz kombinować. I jeszcze jedno: obowiązywała genialna w swej prostocie zasada „jeśli masz coś do powiedzenia – mów”.

Nieważne, czy zacząłeś rezydenturę dwa tygodnie temu, czy masz trzydzieści pięć lat doświadczenia. Nawet jeśli twój pomysł jest zły – nie zostaniesz potraktowany z pogardą. Jeśli zaś jest dobry – powiemy ci to wprost i zrobimy tak, jak zaproponowałeś. Nie ma znaczenia, czy jesteś rezydentem, czy specjalistą, lekarką czy pielęgniarką, fizjoterapeutą czy profesorem. Na dobrym pomyśle zyskamy wszyscy, bo zyska na nim nasz pacjent.

Nie – nie byliśmy idealni. Pewnie za kilka lat będę myślał o tym zespole jako idylli, ale jest jeszcze zbyt wcześnie, żebym nie pamiętał, że i konflikty się zdarzały. W kilkudziesięcioosobowej grupie każdy każdego kochać nie może.

Była to nieidealna grupa ludzi nieidealnych. Ktoś czasem powiedział o kilka słów za dużo, inny był nieco przemądrzały albo zbyt nerwowy. Szef zaś ciągle opowiadał te same historie (po pół roku pracy znałem je wszystkie na pamięć), no i mieliśmy takiego ananasa, który nigdy nie zmywał naczyń po dyżurze.

Symptomatyczne wydaje mi się jednak to, że zaskakująco często, kończąc staż w naszym ośrodku, lekarze czy lekarki z innych szpitali mówili nam: „Jesteście naprawdę wyjątkowym miejscem. Pewnie na co dzień tego nie widzicie, ale aż przyjemnie się patrzy na waszą wspólną pracę”. Wierzę im, bo po pierwsze, do dobrego łatwo się przyzwyczaić, po drugie zaś – z boku widać lepiej. Nie pamiętam też, ile razy dziękowali nam za zaangażowanie i otwartą komunikację pacjenci i ich rodziny.

Nie ma już zespołu. Chciałem napisać, że „rozpadł się”, ale to oznaczałoby, że pożarły go wewnętrzne konflikty, rozbuchane ambicje czy kłótnie o pieniądze. Było inaczej – jak w dobrym filmie czy książce to, co było naszą siłą – jedność, koleżeństwo, profesjonalizm i troska o bezpieczne warunki pracy – okazało się tym, co doprowadziło do naszego końca.

Postanowiliśmy powiedzieć głośno „nie” zachowaniom, które wzbudzały nasz głęboki sprzeciw. Mówiąc najoględniej, jak się da – nie spotkało się to z entuzjastyczną reakcją naszego pracodawcy. Oj, jak bardzo się nie spotkało!

Zespół okazał się nie do rozbicia, choć i takie próby były. Pracodawcy nie przepadają za zgranymi zespołami. „Divide et impera”, czyli sprawdzona starożytna zasada zarządzania, nie działa na nie. I na nas nie zadziałała. Odeszliśmy – nie jedna, dwie czy trzy osoby, ale dwadzieścia dziewięć. Odeszliśmy z tego powodu, dla którego ludzie zazwyczaj z pracy odchodzą. Nie z powodu pieniędzy, ambicji czy stanowisk.

Odeszliśmy, kiedy poczuliśmy, że nie jesteśmy szanowani  że nasze wartości nie mogą dalej być przestrzegane. Podobno niektórzy mówią teraz, że chodziło nam o kasę. Wiem, czemu tak mówią. Prawdopodobnie nigdy nie byli w prawdziwym zespole. Nie wiedzą, że tego, co zbudowaliśmy, nie da się zamienić na żadne pieniądze.

Jakub Sieczko, anestezjolog

Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com