Jedno miejsce, wiele pytań
Ministerstwo Zdrowia chce zachęcić lekarzy do pracy w jednym miejscu, rzecz jasna w publicznej ochronie zdrowia. Kierunek jest dobry, bo któż nie chciałby dobrze zarabiać, nie podróżując z pracy do pracy i, co oczywiste, nie harując przy tym w wymiarze dwóch lub więcej etatów.
Niestety, pod znakiem zapytania stoją szczegóły. Najważniejszy: jak to zrobić? To wcale nieproste, o czym świadczy fakt kolejnego na przestrzeni wielu lat podejścia do tematu. W 2010 r. ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz deklarowała na łamach „Przeglądu”: „Zapłaciłabym im nawet więcej, ale chciałabym mieć poczucie, że pacjent trafiający do szpitala jest pod opieką lekarza mającego dla niego czas, który nie zerka nerwowo na zegarek, bo za godzinę musi pędzić do następnej pracy”.
Co ciekawe, w tym samym wywiadzie Ewa Kopacz mówiła, jak bardzo jej rząd zwiększył nakłady na ochronę zdrowia, jak świetnie są wynagradzani lekarze, i wskazywała, że nie wszyscy z nich powinni tyle zarabiać, skoro nie dość, że pacjenci spędzają w izbie przyjęć długie godziny, to w ogóle mogą nie dostać się do szpitala.
Dwanaście lat później, słuchając prezesa Jarosława Kaczyńskiego, ma się wrażenie, że niewiele się zmieniło. On także dowodzi, jak bardzo rząd się stara, nieustannie dosypując do systemu pieniędzy, tylko ci lekarze, choć znakomicie zarabiają, nieustannie gonią za zyskiem i „trzeba coś z tym zrobić”. Zadziwiająca jednomyślność jak na prominentnych działaczy dwóch żarliwie zwalczających się partii. Tyle że, nie licząc samozadowolenia polityków, nic z tej zgodności nie wynika.
Rządzący muszą zrozumieć, czy może raczej chcieć dostrzec, że owa pogoń za zyskiem to nic innego jak próba pogodzenia przyzwoitych zarobków z rozsądną liczbą godzin pracy. Niech nikogo nie zwiodą statystyki pokazujące, że zaledwie 25 proc. lekarzy ma tylko jedno miejsce pracy, a 60 proc. dwa lub trzy. Wielu specjalistów, również piszący te słowa, zwiększa liczbę miejsc pracy po to, by sumarycznie pracować mniej. Z moich obserwacji wynika, że im starszy lekarz, tym większa gotowość pewnego zmniejszenia dochodów w zamian za większą ilość wolnego czasu. Motywacją nie jest „pogoń za zyskiem”, tylko dbałość o jakość wykonywanej pracy i zarazem jakość swojego życia. Czy to coś nagannego?
Oczywiście poszukiwanie przez specjalistów pracy poza szpitalem musi oznaczać braki kadrowe na oddziałach. Zjawisko to nasila się od przynajmniej kilku lat, szczególnie na internie, chirurgii, pediatrii czy neurologii. W dużych miastach sytuację ratują rezydenci, ale wielu z nich po specjalizacji nie chce łatać dziur w grafikach i wybiera pracę w lecznictwie ambulatoryjnym. Zachęcanie lekarzy do pracy w jednym miejscu, w szczególności w szpitalu, jest w tej sytuacji czymś naturalnym. Z drugiej strony, rozpoczynanie przez rządzących „dialogu” z lekarzami od ich publicznego obrażania to nie strategia biznesowa, tylko głupota.
Trudno również zrozumieć, czemu służy oskarżanie sektora prywatnego o przepłacanie lekarzy. Czy minister Adam Niedzielski naprawdę wierzy, że właściciele prywatnych placówek opuszczą w pokorze głowy i obniżą wynagrodzenia? Skądinąd nie kto inny jak minister Niedzielski trafnie zauważył, że sektor prywatny dąży do zapewnienia szybkiej dostępności do specjalistów. Bez większego wysiłku można też dostrzec, że w wielu bogatszych i lepiej od nas zorganizowanych krajach sektor prywatny pozwala lekarzom na znacznie wyższe zarobki niż publiczny, a mimo to ten ostatni nie zmaga się z poważnym brakiem kadry. To najlepszy dowód na to, jak ważne w wyborze pracy są czynniki pozapłacowe. Podczas protestu rezydentów z 2017 r. sporo na ten temat mówił minister Łukasz Szumowski. No właśnie: mówił.
Sławomir Badurek, diabetolog i nefrolog, publicysta medyczny