25 listopada 2024

Konwój życia. Wojna na Ukrainie oczami lekarza

Z Pawłem Kukiz-Szczucińskim, pediatrą i psychiatrą, który na co dzień pracuje w Kielcach i Staszowie, a w pierwszych dniach rosyjskiej agresji na Ukrainę wyjechał jako wolontariusz do Lwowa, rozmawia Mariusz Tomczak.

Foto: arch. prywatne

Z jakimi wyzwaniami trzeba się mierzyć, by zorganizować transport do Polski dzieci z chorobami nowotworowymi z ogarniętej wojną Ukrainy?

Paweł Kukiz-Szczuciński: Do połowy marca w czterech transportach ewakuowaliśmy do Polski ok. 240 dzieci, głównie chorych na nowotwory, bo przerwanie ich terapii byłoby bardzo niebezpieczne. Leczyły się one w oddziałach onkologicznych w różnych częściach Ukrainy. Byli również mali pacjenci m.in. z problemami nefrologicznymi. Dodając do tego ich rodziny, w ciągu trzech tygodni ewakuowaliśmy kilkaset osób. To dzieci i ich rodzice z takich miast jak Kijów, Charków, Odessa, Dniepr i Lwów.

Do Polski trafiły m.in. osoby z placówek ostrzelanych przez wojsko rosyjskie, w tym grupa, która przez 12 dni przebywała w piwnicy charkowskiego szpitala w obawie przed atakiem rakietowym. Ewakuacja tych małych, ciężko chorych pacjentów to skomplikowany proces z uwagi na ich stan kliniczny, konieczność przestrzegania przepisów dotyczących wyjazdu za granicę dzieci, trudności związane z brakiem możliwości wyjazdu przez ojców i zakazem przekraczania granicy przez ukraińskich kierowców.

Jak to możliwe, że z oddalonych od siebie części kraju, gdzie bomby spadają na drogi, niszczone są mosty, a do cywili strzela się nie tylko z karabinów, chore dzieci bezpiecznie dotarły do Lwowa?

Wszystko odbywa się w ścisłej koordynacji z miejscowymi onkologami na czele z dr. Romanem Kizymą. Transport z różnych ukraińskich miast do Kijowa i Lwowa został zorganizowany m.in. dzięki zaangażowaniu kilku ukraińskich organizacji pozarządowych i kontaktom amerykańskiej fundacji onkologicznej St. Jude’s. Przez to, że trwa wojna, musimy być bardzo elastyczni. Po przekroczeniu granicy dzieci najpierw przyjechały do ośrodka pod Kielcami, a stamtąd trafiają do klinik w Polsce i za granicą, co koordynuje prof. Wojciech Młynarski i prof. Piotr Czauderna. To prawdopodobnie największy „konwój życia”, jaki zna historia. Wzbudza duże zainteresowanie ze strony zagranicznych dziennikarzy.

Kiedy przyjechał pan do Ukrainy?

W pierwszych dniach po rozpoczęciu rosyjskiej agresji. Na początku poruszałem się między Ukrainą i Polską, ale na początku marca pozostałem we Lwowie w obawie, by wojska rosyjskie nie odcięły mnie od szpitala. Nikt nie wie, jak długo będą otwarte korytarze humanitarne. Na zachodnią część Ukrainy pociski spadały od pierwszych dni inwazji. Zbombardowano m.in. poligon wojskowy w Jaworowie, ok. 20 kilometrów od polskiej granicy. To niedaleko trasy, którą jeździliśmy z dziećmi ze Lwowa.

Co najbardziej utkwiło panu w pamięci?

Z tej wojny zapamiętam niejedno, bo poza tym, że jestem lekarzem, dokumentuję fotograficznie to, co widzę, na potrzeby dawania świadectwa zbrodniom wojennym. Najbardziej w pamięci utkwią mi chyba alarmy lotnicze, przez które trzeba schodzić do piwnic. Widok dzieci z nowotworami, które w piwnicach szpitala we Lwowie przebywają z matkami, jest dramatyczny.

Jako lekarz uczestniczył pan w misjach medycznych m.in. na Bliskim Wschodzie. Czym to, co dzieje się za naszą południowo-wschodnią granicą, różni się od tamtych wydarzeń?

To jest konflikt na wielką skalę, w który z jednej strony zaangażowane jest mocarstwo nuklearne, a z drugiej – duże państwo, liczące do niedawna ok. 44 milionów ludności. W Ukrainie są elektrownie atomowe, a skala exodusu ludności jest największa od zakończenia II wojny światowej. Determinacja wśród Ukraińców jest niebywała, wokół panuje niesłychana mobilizacja do obrony kraju. To wojna na śmierć i życie. Myślę, że wygląda to tak, jakbyśmy się cofnęli do lat 40. ubiegłego stulecia, a te wydarzenia dzieją się przecież u naszych sąsiadów teraz, w XXI wieku. Wojna w Ukrainie stanowi największe zagrożenie dla naszego kraju od zakończenia II wojny światowej. Poza tym Lwów, do którego przyjechałem na początku rosyjskiej agresji, jest historycznie polskim miastem, gdzie do dziś na wielu budynkach zachowały się polskie napisy.

Jak bardzo widać wsparcie z Polski na miejscu?

Pomoc płynącą z naszego kraju widać naprawdę bardzo wyraźnie. Dostaję mnóstwo telefonów z pytaniami, na przykład czego brakuje, w jaki sposób można pomóc czy gdzie przyjechać po dzieci. Korzystając z okazji, chciałem zaapelować: pomoc dla Ukrainy powinna być realizowana w ramach zorganizowanych projektów, a nie na własną rękę, bo z tego może być później więcej szkody niż pożytku. O ile ktoś nie jest umówiony z konkretnymi osobami z Ukrainy, to nie powinien podejmować samodzielnie chaotycznych decyzji, które naszym dyplomatom dołożą dodatkowych obowiązków.